Prawo w filmie

Zachowaj ład…

Tekst pochodzi z numeru: 06 (90) czerwiec 2007

adw. Stanisław Mikke

Bezmiar sprawiedliwości

Polska, 2006, scen. i reż. W. Saniewski, obsada: J. Frycz, R. Olech, J. Englert, A. Barciś, B. Stachura, A. Żmijewski

…a ład zachowa ciebie. Czy z takim uniwersalnym przesłaniem chciał pozostawić widzów po obej­rzeniu filmu „Bezmiar sprawiedliwości” jego reżyser Wiesław Saniewski? Zdanie wypowiedziane w niezwykle zagęszczonym akcją filmie nie umyka – wpisuje się w niemal wszystko, co się w tym obrazie dzieje.

Dwa oblicza Saniewskiego

Czy zatem taki był zamiar reżysera? Tak sądziłem do chwili przeczytania rozmowy przeprowadzonej z nim przez Piotra Śmiałowskiego i opublikowanej w miesięczniku „Kino”, pt. „Sąd, czyli gra pozorów”. To nie wiadomo który, setny czy tysięczny, dowód na to, że komentowanie wprost utworu przez jego autora na dobre nie wychodzi ani dziełu, ani twórcy. Dopowiadanie i – przepraszam za trywialne słowo – łopatologia w wydaniu tego, który jakieś dzieło stworzył, może wywołać tylko złe wrażenie. Nie narzucaj, na Boga, autorze, interpretacji – w wypadku Wiesława Saniewskiego sprowadzonej do rozprawiania o patologiach naszego wymiaru sprawiedliwości. Film zaczął już żyć własnym, i to wcale dobrym, życiem. Widz, który idzie na taki film jak „Bezmiar…”, nie jest głupi. Nie potrzebuje pouczeń i pokazywania palcem. Naprawdę w tym obrazie zostało powiedziane wszystko, co trzeba, żeby rozumieć. Przedstawienie jest bardzo interesujące, sprawnie i „kinowo” zrealizowane. Oglądając tegoSaniewskiego, mamy wrażenie, że jesteśmy w wysokich pokojach sztuki filmowej. Tymczasem czytając wypowiedź reżysera, gdy w rozmowie na temat filmu mówi: „największych przekłamań dopuszczają się biegli sądowi, którzy – co gorsza – w przypadkach, gdy sędzia nie zna się na badanej materii, stają się praktycznie wyrocznią. Możliwości nadużyć w sądzie są więc ogromne (…)”, odnosimy wrażenie, że filmowiec popada w niezbyt oryginalną publicystykę. Taką, od której na początku rozmowy sam się odżegnywał. Na szczęście filmu to nie dotknęło.

Ktoś, kto tak jak ja widział film, a potem przeczytał nieszczęsny wywiad, powiedział, że dzieło przerosło twórcę. Ja sobie jednak myślę, że Saniewski jest prawdziwym „zwierzęciem kina”. Czuje więcej i potrafi więcej, niż jest w stanie wyrazić „swoimi słowami”. Nie czytajmy zatem wywiadów z nim, chodźmy na jego filmy. A z tym nie jest dobrze. Frekwencja na „Bezmiarze sprawiedliwości” – i to potwierdzają różne źródła – mizerna. Niepojęte, jak to się dzieje, że bardzo dobry film jest tak zignorowany i szybko schodzi z ekranów. Acz będąc w kinie, dos­trzegłem, że widownia jakościowo (rzucą się na mnie egalitaryści) odmienna od przeciętnej.

Dwa oblicza adwokatury

Rzecz opowiedziana przez Saniewskiego jest jak gdyby na czasie, bo przecież z adwokatury usiłuje się uczynić obiekt pożądania, ale jednocześnie podać go na tacy tysiącom spragnionych. Oto świeżego adepta nauk prawnych ojciec wysyła do swego przyjaciela z lat szkolnych, by ten nakłonił syna do adwokackiego zawodu. Tymczasem młody, zbuntowany prawnik (Łukasza gra przekonująco Robert Olech) wbrew kreowanej modzie nie chce „bawić się” w adwokaturę. Ma inną pasję – fotografię. A i znany adwokat Michał Wilczek, jak się wydaje, też niezbyt zachęca. Może nawet wręcz przeciwnie. Ten starzejący się mężczyzna ze stygmatem ciężkiej frustracji (wyśmienita kreacja Jana Frycza) opowiada Łukaszowi dzieje pewnego głośnego procesu o zabójstwo ciężarnej kobiety, w którym to procecie brał udział. W jakim charakterze? I w tym momencie zaczyna się wielkie kino. W pierwszej odsłonie Michał Wilczekjest oskarżycielem posiłkowym reprezentującym rodziców zamordowanej. W drugiej – bezkompromisowym obrońcą Jerzego Kutra oskarżonego o brutalny mord. Czyżby stary prawniczy wyga, opowiadając raz taką, a raz inną wersję, bawił się z młokosem, i to w mało ciekawy sposób? A może prowadzi z nim jakąś grę? Może, okaże się to nieco później, walczy też sam z sobą, z ciężarem, który go gniecie i popycha w alkoholową przepaść.

Historia nie jest całkowitym zmyśleniem. Pretekstem do jej zbudowania było zabójstwo popełnione przed kilkunastoma laty na młodej kobiecie będącej w zaawansowanej ciąży. Podejrzanym został natychmiast jej żonaty kochanek. Bronił go znany wrocławski opozycjonista, późniejszy senator, adwokat Henryk Rossa. Oskarżycielem posiłkowym był także wybitny adwokat Andrzej Malicki – który do tego filmu przyłożył więcej zapewne niż swoje trzy grosze; reżyser przyznał mu współpracę scenariuszową i krótką rolę w wysmakowanym epilogu, którego nie było wcześniej w scenariuszu opublikowanym w „Dialogu”. Ale to on, co oddaje w wywiadzie, zainspirował filmowca do tej – podkreślmy – czystej fabuły.

No więc? Co chciał osiągnąć adwokat (reżyser niefortunnie wciąż operuje grzecznościowym tytułem „mecenas” – ba, nawet na drzwiach wizytówka zawiera to słowo, co oczywiście śmieszy)Michał Wilczek, opowiadając młodemu przebieg procesu w dwóch różnych odsłonach? Odrzucić go od tego zawodu czy zachęcić, zainteresować przez pryzmat perwersyjnej nieco atrakcyjności? Czy chce powiedzieć, że w gruncie rzeczy realna rola, jaką przypadnie w procesie grać (czy rzeczywiście grać – zostawmy tę kwestię na później), zależy od przypadku? A zaangażowanie – to czysta komedia? A bezkompromisowość? – śmiechu warte. Przecież prawnicy nie żyją w próżni, pozostają w układach, w rozmaitych – także egzotycznych – zależnościach, których nie poświęca się dla dobra jakiejś, choćby ważnej, sądowej sprawy. Chwalmy reżysera za te sceny, zasłużył na to.

Młodemu bohaterowi filmu coś tu się nie zgadza. Wściekły, w odruchu buntu, opuszcza przyjaciela ojca. Ale nie wyjeżdża z miasta, coś go tu trzyma… Oburzony, ale i zaintrygowany przewrotnością swego rozmówcy idzie do sądowego archiwum. Czyta tam akta, usiłując odtworzyć sobie koleje tamtej sprawy. W końcu natrafia na wyrok wydany w sprawie Jerzego Kutra. Wyrok podpisany przez… Michała Wilczka, dzisiejszego adwokata, a ówczesnego sędziego.

Dwa oblicza wymiaru sprawiedliwości

I tak oto dochodzimy do trzeciego, tym razem „prawdziwego” przebiegu wydarzeń. Poznajemy bliżej Michała Wilczka. Żonaty. Uwikłany w znany otoczeniu, namiętny romans z Bożeną, też sędzią. Ona również w małżeństwie. W przerwie miłosnych zmagań z Wilczkiem dzwoni do swego dziecka. Cóż powiedzieć, czuła, opiekuńcza matka, dobra i troskliwa żona. To im obojgu przypadnie w udziale sądzenie Jerzego Kutra (niezawodny Artur Żmijewski). Kim jest podsądny? Wybijający się dziennikarz miejscowej telewizji, żona, dzieci. Nie unika – mało powiedziane, bo sam je inicjuje – licznych przygód z kobietami. Dominika, młoda dziennikarka i koleżanka z telewizji, późniejsza śmiertelna ofiara, jest kolejną. Dla niego rozeszła się z mężem. Zachodzi z kochankiem w ciążę. Kuter zwodzi ją obietnicami odejścia od żony, perspektywą małżeństwa. Któregoś dnia trupa dziewczyny znajdują w jej wannie zaniepokojeni rodzice, którzy przyszli do mieszkania razem z kochankiem. Kto zabił? Jerzy Kuter plącze się „w zeznaniach”. Absurdalne, pokrętne tłumaczenia kierują szybko podejrzenie, a po jakimś czasie oskarżenie przeciwko niemu. Ale prócz tych niespójnych i zmiennych wyjaśnień nie ma żadnych dowodów. Niektóre z nich zaginęły, innych, ważnych, nie zabezpieczono na początku śledztwa. Rażące, skandaliczne zaniedbania w śledztwie.

Choć akt oskarżenia wpływa do sądu, ktoś śmieje się: prokuratura oddaje sprawę walkowerem. Proces poszlakowy. Są poważne wątpliwości co do sprawstwa, lecz nie co do tego, że Kuter to grzesznik. Za stołem sędziowskim Michał Wilczek z kochanką Bożeną (nieco diaboliczna Bożena Stachura). Im bliski jest smak tego samego grzechu. Wiarołomni wiarołomnego.

„Nawet w grzechu można być uczciwym. I my jesteśmy. Bo przecież powiedzieliśmy sobie z góry, co nam wolno, a czego nie” – wspina się na wyżyny wyrafinowanej amoralności kochanka sędziego. I to ona zamyka oczy na mnożące się wątpliwości. Ba, jest złym duchem Wilczka, który się waha. Usiłuje wyrwać go z niepewności, a w końcu ucieka się do haniebnego szantażu: „Michał! Czy ty nie rozumiesz, że uniewinniając go, jak gdyby się z nim solidaryzujesz? A może nawet więcej – identyfikujesz. Tak to będzie odebrane. Uniewinnili, bo sami są w takiej sytuacji, jak byli tamci!”. I nieco dalej: „Mówi się, że osądzając tego Kutra, osądzamy siebie…”. Czy sędziaMichał Wilczek ulegnie? Będą zatem sędziowie szubrawcami, jeżeli w takich okolicznościach i… z takich motywów skażą? Przypomnijmy słowa, które w filmie co prawda nie padają, ale przecież winny stanowić motto każdego sądu karnego: Lepiej, żeby stu winnych uniknęło kary, niż gdyby jeden niewinny miał zostać skazany.

Zbliża się koniec procesu. Prokurator pełen zacietrzewionej bez­radności. Grający go, świetny skądinąd, Artur Barciś wpadł w fatalną manierę rodem z serialowego sekretarza gminnego, błaznowatego Czerepacha. Postać prokuratora jest więc groteskowa, zamiast przerażać swą postawą, śmieszy od początku do końca. A pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych, zbolałych rodziców zamordowanej, jakby czytał w myślach sędziów: „Zachowaj ład – to on właśnie wypowiada te słowa – a ład zachowa ciebie. Oskarżony, okłamując wszystkich, bo nie tylko żonę, ale także kobietę, która go pokochała, i jej rodziców – ten ład zburzył. A w końcu wygłasza „pod sędziów” pochwałę „przyzwoitej niemoralności”. Powtarza, czyżby podsłuchane, słowa: „I w grzechu można być uczciwym, mówiąc, o co w takim związku chodzi”.

Obrońca Paweł Boś (niestety, moim zdaniem, też niezbyt udana rola wielkiego Jana Englerta) uderza w inne akcenty: „Jeśli zapadnie tu wyrok skazujący, będzie stanowił rozgrzeszenie”. Mówi o rozgrzeszeniu nieuctwa i niekompetencji organów ścigania, za które ktoś zapłaciłby bardzo wysoką cenę. „Jedynym wyrokiem sprawiedliwym, będzie wyrok uniewinniający” – kończy swe wystąpienie obrończe.

Sala narad. Mocna, dobra scena. Czy zabił? Czy winien zbrodni? Głosowanie pięciu sędziów. Zaczyna sędzia Bożena: winny. Później powtarzają za nią ławnicy: winny, winny, winny. Wilczek, on ma takie samo zdanie, z zadowoleniem przyjmuje jednomyślność. I kara – dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności.

Łukasz, gdy dowiaduje się prawdy, próbuje zrozumieć. Żegnając się, zadaje Wilczkowi pytania.

„Ja wkrótce zrezygnowałem z pracy w sądzie” – odpowiada adwokat, odprowadzając na dworzec syna przyjaciela. „Coś ci powiem – ciągnie dalej – Sądzenie innych, gdy ma się problemy z samym z sobą, nie jest sprawą prostą. (…) Ale tamta sprawa jeszcze do mnie czasami wraca. Bywam jurorem konkursów krasomówczych. Ludzie chętnie sięgają po taki materiał”. Czy uwierzymy, że wraca tylko przy okazji konkursów krasomówczych? Bo dowiadujemy się po chwili, że szybko zakończył się romans Wilczka z Bożeną. Jego samego porzuciła też żona (którą brawurowo, zwłaszcza w paraerotycznej scenie zagrała Danuta Stenka), dowiedziawszy się o wszystkim i nie mogąc się z tym pogodzić.

Łukasz odjeżdża, ale we wspomnianym wcześniej epilogu powraca. Już jako aplikant adwokacki. Bierze udział w konkursie krasomówczym. Wybrał, jakże inaczej, kazus procesuJerzego Kutra. Pełna młodzieńczej pasji mowa obrończa.

Jeśli chwalić ten film, to w płaszczyźnie artystycznej. Nie zaś jako komentarz do współczesnych realiów sądowych, do czego, chcąc nie chcąc, sprowadził nie-filmową już wypowiedzią sam reżyser. Ten film jest znacznie więcej wart. Bronię więc go przed sprowadzeniem do przejawu „społecznego zatroskania”. Padają w nim bowiem fundamentalne pytania. O prawość. O odpowiedzialność. I one mają niejako pierwszeństwo przed innymi pytaniami.

A jak to jest z tym tytułowym przesłaniem, ktoś zapyta. To prawda, uczciwość nie daje żadnej gwarancji. Przykładów każdy, nie tylko prawnik, mógłby dostarczyć bez liku. Ale przecież od wypędzenia z raju nikt już nam nie obiecuje, że będzie łatwo na tej ziemi. Tak, żadnych gwarancji nasz ład nie daje. Może tylko, poza wszystkim innym, zwiększa szansę na to, że nas zachowa?

Potykająca się rzeczywistość sądowa jest dobrze znana. A gdyby ją odnieść do wykreowanej wizji Wiesława Saniewskiego i w niej szukać uogólnień? No cóż, wtedy filmową wizję należałoby uznać za fałszywą, pomijając nawet nieco irytujące przeinaczenia w realiach sądowych. Nie, nie jestem obrońcą tego, co jest. Może aż nadto dobrze poznaję – niestety – na co dzień, jak bardzo owa sądowa realność jest chora. Jednak czy można powiedzieć, że wymiar sprawiedliwości z przyległościami to zgraja szubrawców i komediantów zarazem?

Mówi się nie bez racji, że na prawdziwie dobrym aktorze poznają się przede wszystkim aktorzy, sędziów najbardziej sprawiedliwie oceniają sami sędziowie, a w środowisku adwokackim wiadomo, kto jest wybitny – i często nie ma to wiele ­wspólnego z krążącymi na zewnątrz opiniami. Więc my, sądownicy, najlepiej wiemy o zapaści, to elegancko powiedziane, sądownictwa. Dobrze znany, nieżyjący już prawnik powiedział kiedyś publicznie, że środowisko prawnicze „skundliło się, bo przecież wszystko wokół spsiało”. Pamiętam, że ktoś przebąkiwał o konieczności wszczęcia postępowania dyscyplinarnego za wypowiedzenie tych słów. Te ostre, drastyczne nawet słowa były jednak wyrazem przygnębienia z powodu upadku wszech rzeczy. Zatroskania człowieka, który swą postawą w najtrudniejszych chwilach ukazywał, na czym polega odwaga i godność.

Filmowy Łukasz wybrał świadomie zawód adwokata. Powiedzmy górnolotnie: z uczciwych pobudek. Po wyjściu z kina powróciły w mojej pamięci chwile, gdy sam podejmowałem tę życiową decyzję. Wykonując wówczas zawód dziennikarza, przeprowadziłem wywiad z wybitnym nestorem polskich adwokatów. W tamtej rozmowie z kimś, kto pamiętał bardzo odległe czasy, w których mówiło się o dostojeństwie polskiej palestry, szukałem odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Miałem nadzieję, że może On rozwieje różne moje wątpliwości. Pamiętam, że w pewnej chwili zapytałem, co odczuwał, gdy wyprowadził w pole sąd, bo został uniewinniony człowiek, o którym on, jako jego obrońca, wiedział, że jest winny. Co to za uczucie? – dręczyłem rozmówcę. – To satysfakcja?

To było naiwne pytanie. Zdałem sobie sprawę z tego dość szybko, gdy założyłem adwokacką togę. A w owej rozmowie ten bardzo doświadczony adwokat powiedział, że przez kilkadziesiąt lat pracy obrończej to, co było zawsze przejmujące i co pozostało jako trwałe doznanie, to ciężki oddech oskarżonego za jego plecami.

Czuję ten oddech i ja. Winnego i niewinnego. Ci drudzy też się zdarzają i to wcale nie tak rzadko.

Sąd to nie teatr. Tam – na sali rozpraw – nie czuje się zapachu kurtyny. To nie „gra pozorów” w wykonaniu ludzi przebranych w togi, jak to usiłuje nas przekonać tytuł wywiadu z Saniewskim. Usłyszałem kiedyś, że z jakichś badań poziomu stresu różnych zawodów wynikało, że najbardziej obciążają psychicznie zawody lekarza chirurga, sędziego i adwokata. Czy to prawda, nie wiem. Ale znam sędziów, także prokuratorów i adwokatów, którzy nie odgrywają zadanych ról jak w jakimś teatrum. Angażujemy się, bywa, że zadręczamy bliskich wskutek naszych niepokojów, nie sypiamy po nocach, a przed sprawą odbywamy nerwowe spacery.

Nigdy nie zapomnę widoku sędziego, jednego z najbardziej odpornych ludzi, jakich poznałem, który prowadził sprawę o zabójstwo. Oczekiwana była, przez podburzoną opinię publiczną, ale także i władze, surowa kara. Spodziewany wyrok nie zapadł. Rozwścieczony tłum protestował. Sędzia wyszedł z sali narad z podkrążonymi, jak po pobiciu, oczami. Gdy zapytałem, co się stało, nie wiedział, o co mi chodzi. Zobaczył dopiero w lustrze, jak to mówią medycy, podbiegnięcia krwawe w powiekach. Ciężki stres, jak uderzenia pięścią.

W teatrze pięściami nie biją prawdziwie.