Felietony

Czerwcowe pogwarki

Tekst pochodzi z numeru: 6 (144) czerwiec 2013

Dr Maciej Jońca

Czerwiec to miesiąc drażliwy. Z wielu sugestywnych ludowych mądrości zwłaszcza trzy jawią się jako aktualne, kiedy myśl nieśmiało zaczyna wybiegać w kierunku letniego wypoczynku: „od czerwca dużo zależy, czy żniwa będą jak należy”, „pełnia czerwcowa – burza gotowa” oraz „w czerwcu się okaże, co nam Bóg da w darze”. Dobór nie jest przypadkowy, więc jeżeli ktoś wyczuwa jakieś aluzje, to bardzo dobrze. Czerwiec to dla studentów miesiąc próby. Właśnie wtedy okazuje się bowiem definitywnie, czy wakacje będą udane, czy rozpoczęta w miłym tonie rozmowa z egzaminatorem nie zakończy się ni z tego, ni z owego burzą, a także to, jaka nagroda spotka tych szczęśliwców, którym uda się z dobrym skutkiem i w terminie zamknąć sesję. Krzepiąco niech podziała na zainteresowanych fakt, że przewidywanym rezultatom egzaminów towarzyszy zwykle mniejszy element niepewności niż przy nadziei rolników na udane plony. Wystarczy tylko… Zresztą, nieważne. Kiedyś będą Państwo z czułością wspominać czas studiów i niegdysiejsze swoje egzaminacyjne „problemy”. W przerwach w skrupulatnym przyswajaniu wiedzy wszystkim uczącym się pilnie dedykuję więc okolicznościowo i ad delectandum kilka niezwiąza­nych ze sobą opowiastek z własnego „podwórka”. 

Alma Mater

W okresie międzywojennym studia prawnicze na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim cieszyły się stosunkowo dużą popularnością wśród miejscowego korpusu oficerskiego. Jednym z najzdolniejszych żołnierzy absolwentów Wydziału Nauk Prawych i Ekonomicznych KUL, bo tak wówczas wydział się nazywał, był Stanisław Żochowski (1908–2003). Żochowski wsławił się jako oficer Wojska Polskiego, w pierwszych latach okupacji prominentny członek Narodowych Sił Zbrojnych (pseud. Brodzic), a następnie oficer łącznikowy gen. Andersa z Brygadą Świętokrzyską „Bohuna”. Po wojnie udzielał się jako działacz emigracyjny, pisarz i wielki zarazem przyjaciel KUL-u.

Z dalszych jego zapisków wynika, że apokaliptyczne nastroje związane ze zbliżaniem się sesji egzaminacyjnej nie były obce studentom prawa w przedwojennym Lublinie: „istniał niepisany zwyczaj na KUL, że studenci pracujący zawodowo mogli redukować swą obecność na wykładach, ale mieli przestrzegać seminariów i kolokwiów prowadzonych przez profesorów, rzadziej przez asystentów, by uzyskać potwierdzające wpisy w indeksach. Tak to biegło aż do ujrzenia własnego nazwiska na tablicy wzywającej do egzaminów. W parkach kwitły kasztany, co było pięknym znakiem, by nawet złota młodzież gwałtownie kuć zaczynała”2.

rtemagicc_f1-jpg

Stanisław Żochowski w mundurze porucznika 8 Pułku Piechoty Legionów. Zdjęcie zrobione w okresie studiów prawniczych na KUL-u. Lata 30-te XX wieku

Studiował prawo w Lublinie już jako podporucznik 8. Pułku Piechoty Legionów. Z wielu jego przemyśleń mogą wyciągnąć wnioski zwłaszcza studenci zaoczni, usprawiedliwiający zwykle katastrofalne luki w wiedzy brakiem czasu, pracą, obowiązkami rodzinnymi itd.

„Studia – pisał tymczasem Żochowski – przy zajętym dniu w kompanii wymagały silnej woli, dobrej pamięci, uporu nawet i zamiłowania do nauki, przy czym ostatnia cecha wyrabia się, gdy w grę wchodzi ambicja. Przez cztery lata nikt z przełożonych nie interesował się, jak mi idzie na uniwersytecie. Młodsi oficerowie traktowali to jako moje zapasy prywatne, obserwowali je z sympatią, ale bez zrozumienia. O swojej pracy nie rozmawiałem, byłoby to popisywanie się zbyteczne nauką, która nie powinna przeradzać się w autoreklamę”1.

A na koniec laurka: „Miałem i mam wielki szacunek dla moich ówczesnych profesorów. Ich wiedza i staranność w jej przekazywaniu, życzliwość wobec studentów, dokładność w egzaminowaniu połączona z natychmiastowym wyjaśnieniem błędów utworzyły dla mnie grunt do pracy nad historią, zawsze w nauce ulubioną. Dwa były powody moje do studiowania prawa. Uważałem, może romantycznie, że porządek prawny, a nie tylko chronologiczny, jest w historii niezbędny. (…) Służba była na pierwszym miejscu. Nie byłem nawet na wręczeniu dyplomów magisterskich, czyli ominąłem godzinę tryumfu, bo musiałbym prosić o zwolnienie. PannaJadwiga Trzebińska, sekretarz Uniwersytetu, we wszystkim zorientowana, zawsze uprzejma i uważająca, jakoś tak załatwiła, że kiedy zgłosiłem się po dokument – złożył mi gratulacje i życzenia Rektor i kilku profesorów. Alma Mater…”4.To niezwykle ciekawa wzmianka, jako że ks. prof. Antoni Szy­mański (1881–1942) nie był z wykształcenia romanistą. Ba, nie zachowały się inne dowody na to, by prowadził wykłady z prawa rzymskiego i przyjmował egzaminy. Znając swoje miejsce pracy stosunkowo dobrze, wiem jednak również, że prowizorka zawsze była siłą KUL-u. Wierzę więc Żochowskiemu.Z dalszych jego zapisków wynika, że apokaliptyczne nastroje związane ze zbliżaniem się sesji egzaminacyjnej nie były obce studentom prawa w przedwojennym Lublinie: „istniał niepisany zwyczaj na KUL, że studenci pracujący zawodowo mogli redukować swą obecność na wykładach, ale mieli przestrzegać seminariów i kolokwiów prowadzonych przez profesorów, rzadziej przez asystentów, by uzyskać potwierdzające wpisy w indeksach. Tak to biegło aż do ujrzenia własnego nazwiska na tablicy wzywającej do egzaminów. W parkach kwitły kasztany, co było pięknym znakiem, by nawet złota młodzież gwałtownie kuć zaczynała”2.

Tak. Alma Mater.

„Kazik”

W celu uniknięcia zarzutu promowania postaci związanych z tylko jedyną i słuszną ideologią, choć celem niniejszego artykułu nie jest bynajmniej krzewienie jakichkolwiek wartości poza umiłowaniem historii i zdrowego rozsądku, przywołany zostanie przykład prawnika i absolwenta KUL, z którym wspomniany wyżej Stanisław Żochowski z pewnością nie znalazłby wielu wspólnych tematów. Mowa o Kazimierzu Sidorze (1915–1981), przed wojną aktywnym działaczu Związku Młodzieży Wiejskiej. W czasie okupacji nasz bohater pełnił funkcje komendanta obwodu Włodawa Okręgu Lublin Batalionów Chłopskich, a następnie dowódcy Okręgu Lubelskiego Gwardii Ludowej. Posługiwał się pseudonimami Kazik, Hardy, Kruk i Swarożyc. Po wojnie, w latach 1944–1947, był pierwszym wojewodą lubelskim. Należał do PPR, a następnie do PZPR. Od końca lat 40. poświęcił się robieniu kariery w dyplomacji PRL. „Wsławił się” wydaniem między innymi takich książek, jak „W niewoli u Andersa” (1947), „Trzeci front” (1957), „Bogowie, magowie i nafta” (1967), „Rewolucja pod piramidami” (1969), „Nase­ryzm: historia, praktyka i teoria socjalizmu w ZRA” (1969), „Wzgórze Watykanusa” (1981).

f2

Katolicki Uniwersytet Lubelski. Widok z lotu ptaka. Lata 20-te XX wieku

Prawo, jak wspomniano, studiował na… KUL-u. Mimo światopoglądowych różnic z uniwersytetem łączyły go jednak dosyć silne więzy. W roku 1944, kiedy, wbrew stanowisku rządu lon­dyńskiego, zapadła decyzja o inauguracji nowego roku akademickiego, Kazimierz Sidorczynnie wsparł starania uczelni. Pięknym gestem było udostępnienie samochodu służbowego ówczesnemu rektorowi ks. profesorowi Antoniemu Słomkowskiemu, który podróżował nim „w sprawach”. Również za sprawąSidora uczelnia otrzymała przydział na szkło, dzięki któremu udało się wstawić szyby do kilku pomieszczeń uniwersyteckich, co z kolei stanowiło początek w miarę normalnego jej funkcjonowania.

A zatem dla każdego coś miłego. Kto by pomyślał? Komunia i komunizm – to się nazywa dialog!Zabawna historia wiąże się z wizytą Sidora na KUL-u w czasie, kiedy rektorem był przesławny o. prof. Mieczysław Krąpiec. We „Wzgórzu Watykanusa” czytamy: „Po moim powrocie z Kairu rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego ksiądz Krąpiec zaprosił mnie, bym wygłosił odczyt o problemach Bliskiego Wschodu. Witając mnie przed audytorium, rektor przypomniał, że studiowałem na tym właśnie uniwersytecie. Dziękując za powitanie, potwierdziłem, że jestem wychowankiem KUL-u, a także żywym dowodem na to, że i katolicki uniwersytet może wychować dobrego komunistę. A być dobrym komunistą – dodałem – jest bardzo trudno, chyba tak trudno jak być… – Dobrym katolikiem – próbował mi podpowiedzieć ksiądz rektor. – Nie odparłem – więcej: jak być świętym”5.

A zatem dla każdego coś miłego. Kto by pomyślał? Komunia i komunizm – to się nazywa dialog!

Pokerek, kłopoty i salomonowa porada

Edward Stachura (1937–1979) to dziś właściwie postać mito­lo­giczna. Podróżnik, poeta, bard, wagant i abnegat. Ma spore grono wielbicieli, a wiele jego utworów czytanych i śpiewanych cieszy się niesłabnącą popularnością. Za ciekawostkę może uchodzić, że Stachura pierwsze swoje poetyckie kroki stawiał w Lublinie. Studiował na KUL-u, ale nie prawo. Filologię romańską. Fakt ten nie ma jednak większego znaczenia, gdyż przytoczone niżej anegdotki najbardziej przydadzą się właśnie prawnikom.

Po pierwsze warto przytoczyć treść zachowanego w archiwum uniwersyteckim podania napisanego przez Steda, datowanego na 9.10.1959 r., a zawierającego prośbę o dopuszczenie go do egzaminu z historii literatury francuskiej: „Uprzejmie proszę o dopuszczenie mnie do egzaminu z historii literatury francuskiej. Zdaję sobie sprawę ze wszystkich moich nierozważnych czynów i boleję nad nimi jak mądry. Chciałbym, bardzo chciałbym zaliczyć ten rok i przenieść się na inny uniwersytet. Ja się mogę wydawać rozmaicie, ale nie posiadam tego talentu, proszę mi wierzyć. Ja myślę, że nikt nie powinien mi tego zabraniać, bo mimo wszystko jestem czysty naprawdę i trochę czułości mnie się też należy, bo to jest jak oliwa na wodę. Uprzejmie proszę o przychylne załatwienie mej prośby”6Proszę Państwa, tak właśnie trzeba pisać do dziekana, prodziekanów i pań z dziekanatu!

W Lublinie borykał się Stachura z ciągłymi problemami natury finansowej. „Przeklęte miasto” – pisał po latach. Bywały okresy, w których wegetował w nędzy. Bywało jednak i lepiej, a to za sprawą wielkiej wprawy, z jaką początkujący poeta grywał na pieniądze w pokera i szachy. Taki sposób zarobkowania dawał pewną stabilizację, choć była ona zwykle krótkotrwała. Pieniądze nie trzymały się tego lekkoducha.

Pewnego razu wyjątkowa skłonność do zabawy „czterema damami” omal nie wpędziła Stachury w tarapaty. „W następnych miesiącach na uniwersytecie – pisze Mirosław Derecki – wydarzyła się historia, która dodatkowo »rozżarzyła« złą legendę Stachury. Otóż pewnej nocy Sted ograł w pokera do ostatniej nitki niejakiego Rysia X, zwanego powszechnie »Filozofem«. A ten, całkiem nie po męsku, poszedł ze skargą do prorektora Zdzisława Papierkowskiego, prosząc, aby spowodował on zwrot przegranych pieniędzy oraz zegarka. Reakcja Papierkowskiego była natychmiastowa: »Jeżeli pan był tak głupi, żeby grać w karty, i jeszcze z takim, który potrafi lepiej od pana, to ma pan tylko jedno wyjście: zmądrzeć przed następnym razem!«. I tak profesor sprawę zamknął…”7.

Między nami, prawnikami, mówiąc, inaczej zamknąć nie mógł. Zdzisław Papierkowski (1903–1980), jeden z najwybitniejszych polskich znawców prawa karnego okresu powojennego, uczeń wielkiego Juliusza Makarewicza (1872–1955), doskonale wiedział o tym, o czym wiedzieć powinni, zwłaszcza w czerwcu, studenci prawa. Zobowiązania, jakie rodzą się z gier i zakładów, nazywane są naturalnymi bądź niezupełnymi. Oczywiście, kiedy grupa zblazowanych młodzieńców w najlepsze rżnie sobie w pokerka na pieniądze, w efekcie może powstać stosunek obligacyjny pomiędzy wierzycielem i dłużnikiem. A zatem Stachura (wygrał, więc był wierzycielem) miał pełne prawo domagać się od Rysia X (przegrał, więc był dłużnikiem) wydania pieniędzy i zegarka. Węzeł taki pozbawiony jest jednak, jak to się czyta niekiedy w komentarzach, „szaty zaskarżalności”. Mówiąc po polsku, gdyby Rysio X doszedł do wniosku, że jednak nie zapłaci grosza, a zegarka nie odda, Sted nie miałby pod ręką żadnego instrumentu prawnego pozwalającego wyegzekwować wygraną na drodze sądowej. Jeżeli jednak, stanowi polskie prawo, dłużnik spełni świadczenie, nie jest ono traktowane jako nienależne, a po stronie wierzyciela nie powstaje bezpodstawne wzbogacenie. Zobowiązanie wygasa i kropka. Tak się właśnie stało w omawianym przypadku.

Edward Stachura. Zdjęcie z formularza zawierającego podanie o przyjęcie na studia w Lublinie

Inna sprawa, że Papierkowski był „na urzędzie”. Stara zasada prawa kanonicznego, którą Kościół i jego instytucje rządzą się do dnia dzisiejszego, głosi: Scandalum evitandum est (Należy unikać zgorszenia). Wszczęcie postępowania dyscyplinarnego, które wprawdzie nie było w stanie bezpośrednio doprowadzić do restytucji utraconych dóbr, ale mogło wymusić jakiś gest „dobroczynności” ze strony Stachury, spowodowałoby konieczność uzyskania odpowiedzi (zaprotokołowanych!) na kilka niewygodnych pytań. Lepiej było więc całą aferę zgasić w zarodku i zostać przy tym, że studenci KUL-u nie palą, nie piją i w karty nie grają. Sprawy więc nie ma.

Nawiasem mówiąc, Zdzisław Papierkowski słynął z zachowań, które niekiedy mogły uchodzić za ekstrawaganckie. W środowisku lubelskiej palestry do dziś żywa jest anegdota związana z dialogiem, jaki profesor i zarazem czynny adwokat odbył z człowiekiem proszącym go obronę przed sądem. „Czy pan ukradł?” – zapytał Papierkowski. „Mecenasie, obwiniają mnie, że…”. „Ale czy pan ukradł?” – przerwał mu Papierkowski. „Mecenasie, no właśnie sprawa polega na tym, że…”. „No ukradł pan czy nie?” – nie dawał za wygraną Papierkowski. „Ukradłem” – odparł zrezygnowany przybysz. „To wynoś się z mojej kancelarii, złodzieju jeden!” – ryknął Papierkowski.

Summa summarum: dlaczego prorektor nakrzyczał również na biednego Rysiaczka? Pewną wskazówką może tu być ksywka niefortunnego pokerzysty. Rozumiem zachowanie profesora Papierkowskiego, bo i ja miewam na zajęciach takich „Filozofów”. Nie warto im pewnych rzeczy tłumaczyć, bo to daremny trud. Lepiej od razu mocno potrząsnąć. Efekt murowany!

Podsumowanie

No dobrze, pogwarzyliśmy sobie, powspominali, pokrotochwilili, posmucili się nad tym, co nie wróci, a teraz jazda z powrotem do książek!

Wszystkim studentom pierwszego roku życzę wytrwałości, zdrowej pewności siebie i odrobiny szczęścia, bo jednak i od tego wiele zależy. Tymczasem z moimi studentami „osobistymi” chciałbym podzielić się refleksją o charakterze bardziej intymnym: „Jeżeli mi któraś lub któryś przylezie i nie będzie wiedziała lub wiedział, czym się różni własność od posiadania, komu i kiedy przysługuje skarga negatoryjna, ewentualnie czym jest zachowek, nie tylko wyrzucę na zbity pysk za drzwi z dwóją, ale jeszcze, Bóg mi świadkiem, obsobaczę gorzej niż sandomierski wozak”!

Miłej nauki, Moi Kochani. Kochani Moi, miłej nauki!


Dr Maciej Jońca – Doktor nauk prawnych, historyk sztuki, adiunkt w Katedrze Prawa Rzymskiego KUL.

1   M.S. Żochowscy, Nasz pamiętnik 1914–1984, Lublin 1994, s. 89.

2   Ibidem, s. 92.

3   Ibidem.

4   Ibidem, s. 100.

5   K. Sidor, Wzgórze Watykanusa, Warszawa 1981, s. 284.

6   Cyt. za: M. Derecki, Lubelskie lata Edwarda Stachury, Lublin 2009, s. 109.

7   Ibidem, s. 27.