Felietony

Kapitał niepraktykujących

Tekst pochodzi z numeru: 10 (154) październik 2014

Dr hab. Maciej Jońca

Prawo to kierunek, który zwykle wybierają niezdecydowani. Powiedzieć również wypada, że kandydaci na studia zwykle postrzegają prawnicze studia w sposób dosyć stereotypowy. Chcą zostać prawnikami, choć zwykle nie mają najmniejszego wyobrażenia o tym, na czym tak naprawdę polega wykonywanie tego zawodu. Dlatego zdarza się, że już pierwszy rok studiów przynosi liczne rozczarowania. Potem może być lepiej lub gorzej, to naturalnie zależy. Ci, którzy od początku nie czują powołania, po uzyskaniu magisterium poświęcają się zwykle czemuś innemu. Rzadko kiedy twierdzą jednak, że okres spędzony na studiach był czasem straconym. Zjawisko to trafnie opisał w jednym ze swych esejów Mirosław Żuławski (1913–1995), ojciec znanego reżysera. Autor kokieteryjnie zaznacza: „Nigdy nie miałem zbyt wielkiego pożytku z tych studiów prawniczych i właściwie na niewiele one mi się zdały”1. Całość wywodu dowodzi jednak czegoś przeciwnego.

Początki – jak zwykle

Żuławski studiował przed wojną prawo na uczelni znakomitej, a mianowicie na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Został również absolwentem Studium Dyplomatycznego lwowskiej wszechnicy. Najbliższa była mu jednak, jak wielu innym, literatura. Niemniej przy wyborze kierunku studiów świadomie nie wziął pod tego uwagę osobistych preferencji. „Wybrałem studia prawnicze – pisze – albo, mówiąc po ludzku, »poszedłem na prawo«, gdyż nie odnajdowałem w sobie żadnego szczególnego zamiłowania. Owszem, pisywałem wiersze i marzyła mi się literatura, ale tej mojej serdecznej inklinacji nie chciałem instytucjonalizować przez jakieś studia polonistyczne, o których byłem, zupełnie zresztą bezpodstawnie, jak najgorszego zdania. Na prawie zainteresowałem się bardziej prawem międzynarodowym czy, jak wolał mój mistrz i profesor, »prawem narodów«, ponieważ nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zostać sędzią, prokuratorem albo adwokatem dla tych samych powodów, z jakich nie chciałbym być lekarzem albo dentystą. Sama myśl, że mógłbym być w mym zawodzie i na co dzień skazany na stykanie się jedynie z ludźmi, których spotkało jakieś nieszczęście, napełnia mnie przerażeniem. Sędzia, prokurator, adwokat, a także lekarz i dentysta napotykają w toku wykonywanego zawodu ludzi znajdujących się w skrajnych, wyjątkowych i raczej nieprzyjemnych sytuacjach. Odstraszało mnie to i nadal odstrasza, także w literaturze. Wolę mieć do czynienia z wypadkami zwykłymi, codziennymi, z ludźmi objawiającymi się mi nie w sytuacjach kryzysowych, lecz zwyczajnych, przyrodzonych, po ludzku i po człowieczemu normalnych”2.

Skąd my to znamy? Co dowcipniejsi wykładowcy do dziś na pierwszym wykładzie witają pierwszoroczniaków słowami: „Witam wszystkich, którzy nie wiedzieli, co ze sobą zrobić”. A do wytwornej galerii studentów prawa z przypadku dodajmy jeszcze Władysława Tatarkiewicza(1886–1980), który po krótkim epizodzie ze studiami matematycznymi przeniósł się na prawo. „Nie dlatego – pisał późniejszy filozof i teoretyk sztuki – bym miał szczególne powołanie do studiów prawniczych, lecz że na tym wydziale byli koledzy, których najbardziej lubiłem. Jedyna rzecz, na którą naprawdę miałbym wtedy ochotę, to – hodować konie, ale na to nie byłem dość bogaty”3.

Studencka codzienność na wydziałach prawa wszędzie chyba wygląda podobnie. Dlatego trudno się dziwić zwątpieniu Żuławskiego, który z niechęcią wspomina: „wkuwałem całe to prawo rzymskie, prawo kościelne, prawo o zobowiązaniach, karne, cywilne, administracyjne, polityczne, teorię i filozofię prawa, handlowe i wekslowe, prawo narodów i międzynarodowe prywatne bez większego przekonania, choć z niejakim skutkiem”4.

Korzyści

Nie wiadomo, na co liczył Żuławski, podejmując i kontynuując aż do szczęśliwego końca studia prawnicze. Jego negatywna ocena wyrażona wyżej jest jednak bez wątpienia mocno przesadzona. Zapewne spodziewał się, że setki normatywnych rozwiązań, z którymi miał okazję obcować, ucząc się artykułów i paragrafów, pozostaną już na zawsze w jego pamięci. Tymczasem, jak pisze: „zapominałem z wolna wszystko, czego mnie z takim nakładem czasu i wysiłku uczono – może poza jakąś tam zdolnością prawniczego myślenia i czytania tekstów”5.

W tym miejscu godzi się poczynić dwie uwagi. Nasz bohater nic nie wspomina na temat tego, że niedługo po zdobyciu przez niego wyższego wykształcenia wybuchła II wojna światowa, podczas której pracował, a także angażował się w działalność konspiracyjną, co siłą rzeczy musiało przyspieszyć proces „pamięciowej neutralizacji” prawniczego materiału. Po wojnie zaś, kiedy poświęcił się działalności dziennikarskiej oraz służbie w dyplomacji, obowiązywało już inne prawo, diametralnie różne od tego, którym „katowano” go na studiach. Nie ulega wszakże wątpliwości, że wiedza z zakresu prawa międzynarodowego, jaką nabył, niejednokrotnie przydała mu się w pracy na salonach.

Co jednak najbardziej uderza w przytoczonej wyżej wypowiedzi, to jakaś źle pojęta fałszywsza skromność. Autor nie powinien pisać o „jakiejś tam zdolności prawniczego myślenia i czytania tekstów”! Nabycie tej umiejętności to przecież kwintesencja prawniczych studiów! Niedościgły ideał studentów i największe pedagogiczne wyzwanie wykładowców.

Przepis jest w stanie wykuć na pamięć każdy. Zinterpretować go właściwie potrafią jedynie nieliczni. Zdarza się, że nawet wytrawni praktycy uczą się tego latami.

Prawnicze myślenie

Przejdźmy do tego, jakież to nieodwracalne „spustoszenia” może wywołać prawniczy dyplom w człowieczym umyśle. „Przechodzę codziennie – pisze Żuławski – obok kina »Klub«. Jest tam, na skraju chodnika i ogrodzonych siatką drucianą krzaków, bardzo dobrze utrzymana tabliczka z takim oto napisem: »Teren służbowy. Zabrania się wpuszczania psów«. Muszę przyznać, że napis na tabliczce sprawia mi wiele interpretacyjnych kłopotów. Nie rozumiem dobrze, co znaczy określenie »teren służbowy«, ale niech go tam. Kłopoty prawnicze dotyczą drugiej części zdania: »Zabrania się…«. Pierwsza wątpliwość: kto zabrania. Uczono mnie, że nakazać coś lub zabronić czegoś może tylko władza lub instytucja do tego przez prawo powołana i upoważniona. Druga wątpliwość: na jakiej podstawie się zabrania? Uczono mnie, że źródłem każdego prawa i każdego obowiązku jest ustawa: ustawa zasadnicza, jaką jest Konstytucja, a także ustawy uchwalane na jej podstawie przez władzę ustawodawczą, to jest Sejm. Dopiero z tego źródła i z powołaniem się na nie wypływać mogą wszelakie rozporządzenia, zarządzenia, uchwały, dekrety, instrukcje oraz przepisy, czasem konieczne dla normowania życia, często życie to tylko utrudniające, jak to zawsze i wszędzie bywało i bywa z przepisami. Zwykły przechodzień nigdy nie wie, czy nakaz i zakaz, jaki napotyka, jest oparty o ustawę, czy też wynika z autorytatywnego pojęcia władzy, właściwego niektórym instytucjom, niemającym ani zwyczaju, ani nawyku, ani ochoty patyczkować się z prawniczymi subtelnościami”6.

Kolejny przykład specyficznego postrzegania przez prawnika otaczającej go rzeczywistości: „przed paru dniami jechałem leśną drogą ku jezioru, jak jeżdżę latem co roku, od wielu lat. Nagle widzę, że drogę zagradza »slaban« ze świeżo okorowanej sosny, a przy szlabanie »posterunek« w postaci dwunastoletniego chłopca, który oświadcza, że nie wolno, bo rozłożył się obóz. Domagam się komendanta obozu; przybywa człowiek młody, energiczny, pełen wiary w sens tego, co robi, sympatyczny. »Widzi pan przecież, że nie ma przejazdu« – powiada. »Jest droga – mówię – droga publiczna, zaznaczona na mapie, którą prawo zagrodzić ma tylko władza do tego powołana. Każdy, kto zagradza taką drogę bez posiadania tego prawa, popełnia przestępstwo w rozumieniu…« i tu palnąłem na chybił trafił i z kodeksu drogowego, i z prawa o wykroczeniach. Młody człowiek zdumiał się ogromnie; najwyraźniej w świecie był przekonany, że funkcja komendanta obozu letniego wystarcza zupełnie do ustanowienia prawa na leśnej drodze. Widywał przecież na każdym kroku i każdego niemal dnia, jak każdy, kto ma jakiś tytuł albo piastuje jakąś funkcję publiczną, ustanawia w zakresie swojego zasięgu prawa i obowiązki, nie oglądając się na jakieś tam prawnicze fanaberie. (…) Kiedy mi ktoś mówi: »Nie wolno«, lubię wiedzieć dlaczego, a jeszcze bardziej lubię wiedzieć, na jakiej podstawie. Mogę się bowiem nie zgadzać z powodami; nie mogę natomiast nie posłuchać nakazu czy zakazu, jeśli oparty jest on o obowiązujące prawo”7.

Mądrzy Rzymianie

Pora przytoczyć fragment, w którym autor, sam sobie przecząc, wyznaje, że studia prawnicze są jednak coś warte: „Wielu wypróbowanych i pożytecznych rzeczy uczono mnie na prawie, choć tak niewiele z tego do dnia dzisiejszego doniosłem. Rozmaitych miałem profesorów, mądrych, błyskotliwych albo nudnych jak flaki z olejem. Jedni mieli do prawa stosunek taki, jaki można mieć do Boga, inni taki, jaki należy mieć do wszystkiego, co stworzył człowiek – krytyczny, refleksyjny szacunek. Żaden z nich nie wymyślił niczego takiego, czego by już nie znali Rzymianie, bo to oni stworzyli podstawowe zasady prawa, a nam pozostawało tylko dopasować je do zmieniających się warunków materialnych i społecznych życia”8.

Zadziwiające, jak wielu absolwentów prawa, którzy z wyboru bądź nie po zakończeniu studiów poświęcili się wykonywaniu zawodów nieprawniczych, w swoich wspomnieniach wraca do prawa rzymskiego. Prawo kończył chociażby legendarny założyciel i wieloletni redaktor naczelny „Przekroju” Marian Eile (1910–1984). Jego stosunek do kierunku, podobnie jak w przypadkuŻuławskiego, był, można powiedzieć, umiarkowanie obojętny. Niemniej sekretarz redakcji (sam zresztą również prawnik z wykształcenia) Andrzej Klominek (1920–2009) wspominał: „Zostało mu z tego mniej więcej tyle, co mnie z mojego prawa na UJ. To znaczy: podstawowe, wywodzące się z prawa rzymskiego pojęcia, na których opiera się cywilizowany porządek społeczny, takie jak często przez Mariana przywoływana zasada in dubio pro reo9. No cóż, dobre i to. Że „cywilizowany porządek społeczny opiera się na prawe rzymskim”, to żadna tajemnica, niemniej miło, że panowie Eile i Klominek nigdy o tym nie zapomnieli.

Podsumowanie

Prawo warto studiować. Nie dla samego studiowania, ale dla wyrobienia sobie tego jedynego w swoim rodzaju porządkującego spojrzenia na świat. Studia prawnicze nie kłócą się z osobistymi zainteresowaniami, jakie by one nie były. Wykształcenie prawnicze, nawet jeżeli absolwent nie wybierze drogi związanej z wykonywaniem któregoś z zawodów stricte prawniczych, raczej pomaga niż przeszkadza w życiu. Prawo studiowali wielcy pisarze, jak chociażby Czesław Miłosz(1911–2004) czy Zbigniew Herbert (1924–1998). Pierwszy pisał po latach w liście do drugiego: „Choć nie lubię mojego prawniczego wykształcenia, to jednak muszę przyznać, że pomaga”10. Poza tym – co tu się czarować – są to studia… stosunkowo łatwe. O niebo łatwiejsze niż filologiczne czy techniczne, o medycznych nie wspominając.

Rzymianie „stworzyli podstawowe zasady prawa, a nam pozostawało tylko dopasować je do zmieniających się warunków materialnych i społecznych życia” – twierdzi Mirosław Żuławski, aMarian Eile z całych studiów zapamiętał jedynie rudymentarne rzymskie paremie prawnicze. Proszę mi więc teraz wykazać błąd w rozumowaniu, kiedy z całą powagą twierdzę, że prawo rzymskie było, jest i zapewne jeszcze długo będzie najważniejszym kierunkiem na prawie.


* Doktor habilitowany nauk prawnych, historyk sztuki, adiunkt w Katedrze Prawa Rzymskiego KUL.

1 M. Żuławski, Pisane nocą, Warszawa 1973, s. 318.

2 Ibidem.

3 T. i W. Tatarkiewiczowie, Wspomnienia, Poznań 2011, s. 164.

4 M. Żuławski, op. cit., s. 319.

5 Ibidem.

6 Ibidem, s. 319–320.

7 Ibidem, s. 320.

8 Ibidem, s. 321.

9 A. Klominek, Życie w przekroju, Warszawa 1995, s. 23–24.

10 Cyt. za: A. Franaszek, Miłosz: biografia, Kraków 2011, s. 108.