Felietony

Krzyk ścian

mec. Jacek Dubois                                                                                                                                         Tekst pochodzi z numeru: 11 (101) listopad 2008

Zapraszamy do lektury felietonu autorstwa mec. Jacka Dubois. Mecenas opowiada o początkach swojej przygody z prawem.

Nie sprawdziły się ich przepowiednie…

Gdy zdecydowałem się na studiowanie prawa, kumple patrzyli na mnie ze współczuciem. Nuda, oceniali, oglądając moje kodeksy. Skończysz jak mól książkowy przygnieciony tonami zakurzonych akt. Bzdura – replikowałem. Nie ma ciekawszej pracy niż udział w procesie sądowym. Na poparcie tej tezy przytaczałem klasykę powieści kryminalnej, gdzie bohaterowie adwokaci dzięki sprawnie przeprowadzonemu śledztwu ratowali klientów z niewiarygodnych opresji. Polska rzeczywistość nie ma nic wspólnego z tworami wyobraźni amerykańskich autorów – negowali koledzy. Tu nie ma miejsca na prywatne śledztwa, możesz co najwyżej podważyć materiał dowodowy zgromadzony przez prokuraturę. Nie sprawdziły się ich przepowiednie. Prokuratura zatrzymała szefa dużej instytucji państwowej. Z zarzutem przyjęcia korzyści majątkowych w zamian za podpisanie kilku umów handlowych trafił do aresztu. Nie przyznawał się do winy, twierdząc, że niczego nie podpisywał i żadnych korzyści nie przyjął. Trudno było prowadzić realną obronę, gdy prokuratura odmawiała wglądu do akt. Nagle olśnienie: umowy, których dotyczyły zarzuty, zawarte zostały w wyniku przetargów publicznych. Ustawa o zamówieniach publicznych stawia sprawę jasno – dokumentacja przetargowa jest jawna. Wyruszyliśmy zatem do miejsca pracy podejrzanego, żądając jej udostępnienia. Na kolejnym posiedzeniu w sprawie przedłużenia aresztu zjawiliśmy się z sensacyjnymi materiałami. Umowy, które były podstawą zarzutu, podpisały zupełnie inne osoby. Prokuratura we wniosku o zastosowanie aresztu wprowadziła sąd w błąd, zaś sędzia zasypany tonami akt tego nie zweryfikował. Areszt został uchylony, zaś prokuratorzy podający nieprawdę w pismach do sądu szybko awansowali. Okazało się, że aktywna obrona jest możliwa również w polskich warunkach. Ale wracając do wyboru kierunku studiów. W owym okresie toczyliśmy niekończące się dyskusje. Panował ustrój komunistyczny, zaś aparat sprawiedliwości był jego gwarantem. Powstawało pytanie, czy wejście w tryby tego systemu nie będzie jego akceptacją. Znając wspaniałe postawy adwokatów z procesów politycznych po wydarzeniach radomskich z 1976 r., zaprzeczałem. Zakładałem, że w adwokackiej todze będzie można wyrazić pogląd odmienny od dogmatu władzy, który dodatkowo będzie musiał być wysłuchany. Pamiętałem też słowaCycerona: „Musimy być niewolnikami praw, abyśmy byli wolni”.

Pospolitość skrzeczy?

Studia szybko minęły i zająłem wymarzone miejsce za ławą obrończą. Jednak jak to w życiu – pospolitość skrzeczy – zamiast wielkich obron politycznych zacząłem od spraw rodzinnych. Zgłosiła się wielkiej urody dziewczyna, prosząc o pomoc przy rozwodzie. Powód najbardziej typowy – trwały i zupełny rozkład pożycia, mąż zdradzał, zaniedbywał. Sprawa wyglądała na prostą. Jednak na sali małżonek przeszedł metamorfozę, oznajmił, że żałuje za grzechy, że kocha, poprawi się i ich wspólne życie będzie jedną megagalaktyczną sielanką. Dziewczyna nie wierzyła. Sąd długo radził, ale wygraliśmy, orzeczono rozwód. Klientka szła do wyjścia, za nią podążał ze spuszczoną głową małżonek. Gdy opuściła salę rozpraw, nie wytrzymała. Biegła korytarzem, krzycząc radośnie: jestem wolna, w końcu wolna. Po południu zadzwoniła, prosząc o spotkanie, chciała podziękować za poprowadzenie procesu. Podziękowania przeciągnęły się do wczesnych godzin rannych. Mogłem szczerze powiedzieć, że kocham prawo. Anegdoty z sal sądowych można opowiadać godzinami. Gdy byłem trzydziestokilkuletnim adwokatem, zgłosił się do mnie student. Chciał, bym podjął się jego obrony. Okazało się, że miał narzeczoną, najpiękniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi. Kochali się tak bardzo, że przy nich związek Romea i Julii był nic nieznaczącym romansem. Planowali pobrać się, mieć dzieci i żyć długo i szczęśliwie. Gdy chłopak szykował już zaręczynowy pierścionek, dziewczyna nagle zaczęła mieć dla niego mniej czasu. W weekendowe wieczory wypadały jej imieniny cioć, o których istnieniu chłopak dotychczas nie słyszał. Nieświadom najbardziej typowych syndromów rozpadu związku był wręcz szczęśliwy, że ukochana wykazuje tak prorodzinne nastawienie. Po kolejnych samotnie spędzonych wieczorach ufał nadal dziewczynie, jednak tak na wszelki wypadek postanowił ją sprawdzić. Okazało się, że imieninowe rodzinne herbatki to alibi. W rzeczywistości dziewczyna spotykała się, jak to określił, ze starszym zamożnym mężczyzną na stanowisku. Gniew wstrząsnął chłopakiem. W pobliskim sklepie nabył taśmę samoprzylepną i maszynkę do strzyżenia. Tak wyposażony udał się do ukochanej, którą po uprzednim unieruchomieniu taśmą ostrzygł na zero, upodabniając do popularnej wówczas piosenkarkiSinead O’Connor. Dziewczyna zamiast się nawrócić, ostatecznie zakończyła związek. Nadto oskarżyła chłopaka o pozbawienie wolności. Sprawę oczywiście przyjąłem. W myślach samo układało mi się przemówienie, w którym po napiętnowaniu lubieżnego starca i wypomnieniu mu, że zamiast grzać stare kości pod kocem, rozbija cudze związki, usprawiedliwię romantyczną postawę chłopaka. Następnego dnia pojechałem przejrzeć akta. Doznałem szoku. Owym starszym mężczyzną na stanowisku okazał się mój o osiem lat młodszy przyjaciel. Gdy zapytałem go o sprawę, przyznał się, że na okolicznościowym przyjęciu poznał młodą damę. Spotkał się z nią kilkakrotnie, jednak gdy dziewczyna pojawiła się w nieco ekscentrycznej fryzurze, uznał, że czas zakończyć znajomość. Nagle na sprawę spojrzałem z innej perspektywy: jeśli dla studenta mój przyjaciel był starszym mężczyzną, to ja musiałem być starcem. Nabrałem nagłej sympatii dla dziewczyny, bo dla niej pojęcie starość musiało oznaczać coś zupełnie innego.

Słychać na przemian krzyk i płacz ścian…

Jednak sądowa codzienność to tylko z rzadka dowcipne anegdoty. Na ogół znajdują tu finał sprawy tragiczne. Jedna z nich zburzyła moją prywatność i choć od wyroku minęło już kilka lat, przebieg rozpraw nieustannie powraca. Rzecz miała miejsce w 2001 r. Trzej koledzy potrzebowali gotówki. Uznali, że najprostszym sposobem jej zdobycia będzie napad na bank. Broń nabyli na bazarze Różyckiego. Pozostało wytypować miejsce napadu. Uznali, że najprościej będzie obrabować bank, w którym jeden z nich był ochroniarzem. Ustalili termin na 3.3.2001 r., tego dnia mieli jechać na przysięgę do swojego kolegi. To miało być alibi. Przed uroczystościami zdecydowali dokonać napadu. Plan nie był specjalnie wyrafinowany. Rano podjechali pod budynek banku. Nie było jeszcze pracowników, tylko ochroniarz. Bez problemu wpuścił kolegę, który tłumaczył, że czegoś zapomniał. Chwilę później strażnik już nie żył, zabity strzałami w tył głowy. Ciało ukryli w studzience kanalizacyjnej w podziemiach. Rabuś pracujący w banku jako ochroniarz przebrał się w mundur strażnika. Teraz pozostawało im czekać, aż zjawią się pracownice; one miały klucz do specjalnego pomieszczenia, gdzie trzymano pieniądze. Wpuszczając je, ochroniarz wytłumaczył, że zamienił się na dyżur z kolegą. Trzy kobiety weszły do szatni przebrać się. Pozostali mężczyźni wyszli z ukrycia i czekali za drzwiami. Gdy wychodziły, sterroryzowali je bronią. Kazali położyć się na ziemi. Po kolei strzelali do nich jak w Katyniu z bliskiej odległości w tył głowy. Gdy kobiety dawały jeszcze oznaki życia, dusili je paskiem, uderzali kolbą pistoletu. W końcu zamilkły na zawsze. Mordercy zabrali ponad 100 000 zł, które wydali na złote łańcuchy i dyskoteki. Przebrali się, spalili ubrania, by nie zostawić śladów, wyrzucili broń do rzeki i pojechali na przysięgę kolegi. W cztery miesiące później w trakcie przesłuchań przyznali się do winy. Tak wyglądał napad na filię Kredyt Banku w Warszawie. Zostałem pełnomocnikiem rodzin zamordowanych. Gdy czytałem wyjaśnienia oskarżonych, nieustannie przypominała mi się książka Trumana Capote’a „Z zimną krwią”, minuta po minucie zapis bezmyślnej, niepotrzebnej i okrutnej zbrodni. Jako przeciwnik kary śmierci miałem chwilę zwątpienia, zastanawiając się, czy w takich przypadkach kara ta nie powinna być wykonywana. Zdania nie zmieniłem, co więcej, udało mi się wytłumaczyć rodzinom pokrzywdzonych, dlaczego mordercy ich bliskich nie powinni zostać zabici przez państwo. Proces wywoływał olbrzymie emocje, miejsca na widowni były wypełnione po brzegi. Współczułem moim kolegom zza obrończej ławy. Widownia utożsamiła ich ze zbrodniarzami, których reprezentowali. Tłumaczyłem rodzinom, że nie bronią zbrodni, ale zasad praworządności, bo każda osoba stojąca pod zarzutem, niezależnie od tego, jak okrutnych czy haniebnych czynów by się dopuściła, musi mieć obrońcę. Przez kilkaset godzin patrzyłem w twarze zabójców. Nie dostrzegałem żadnych emocji, przemyśleń tego, co się stało, żalu. Widziałem pustkę i zobojętnienie. Zaczęto odtwarzanie taśm z wizji lokalnych nagranych w podziemiach banku. Było to straszne przeżycie. Ugrzecznieni oskarżeni współpracowali ze śledczymi w ustalaniu tego, co się stało w skarbcu. Starali się być usłużni i przydatni. Posługując się atrapą broni, odtworzyli każdy szczegół. Miałem wrażenie, że gdyby zamiast atrapy wręczono im prawdziwą broń i poproszono o pokazanie, w jaki sposób zabijali, bez problemu dokonaliby kolejnych egzekucji. Przechwycono gryps, w którym jeden z nich znudzony procesem poprosił kumpli z wolności, by odbili go z konwoju. Oczekiwano, że zapadnie najwyższy wymiar kary. Nagle pojawiła się wątpliwość. W śledztwie nie było bezpośrednich dowodów winy. Sprawę rozwiązano w dużej mierze dzięki przyznaniu się oskarżonych. Zgodnie z art. 60 KK sąd stosuje nadzwyczajne złagodzenie kary wobec sprawcy współdziałającego z innymi osobami, jeśli ujawni on wobec organu powołanego do ścigania przestępstw informacje dotyczące osób uczestniczących w popełnianiu przestępstw oraz istotne okoliczności ich popełnienia. Przypominały mi się słowa Halifaksa: „Jeśli prawa mogłyby przemówić, obwiniałyby przede wszystkim prawników”. Na szczęście oskarżeni zaczęli zmieniać swoje wyjaśnienia i dyrektywy art. 60 KK przestały mieć tu zastosowanie. Zbliżał się koniec procesu, na twarzach oskarżonych nie można było dostrzec cienia pokory czy refleksji. Nadal były to maski bez wyrazu. Przemawiając w tej sprawie, wyrzucałem z siebie emocje nagromadzone w trakcie kilkudziesięciu dni procesu. Mówiłem o budynku przy ul. Żelaznej, w którym nadal słychać na przemian krzyk i płacz ścian na wspomnienie tej okrutnej zbrodni. Mówiłem o twarzach jak maski bez emocji, przypominające nie ludzi, lecz maszyny z wgranym programem, by zabić. Przekonywałem, że jeżeli oskarżeni opuszczą więzienie, program uaktywni się i będą zabijać dalej. Przytaczałem opinię psychiatry, z której wynikało, że oskarżony śpi dobrze, to znaczy wypoczywa, jest gotów, by znowu zabijać. W sprawie zapadły wyroki dożywotniego więzienia. Podejrzewam, że większość uczestników tego procesu, podobnie jak ja, przez wiele miesięcy nie mogła spokojnie zasnąć. Musiałem odreagować, aby nie zwariować, uciekłem w krainę fantazji i zacząłem pisać książki dla dzieci. Przez wiele lat, gdy przejeżdżałem koło pustych pomieszczeń fili Kredyt Banku, widziałem palące się świece. O tym miejscu myślałem zawsze jako mauzoleum zbrodni. Pewnego dnia zniknęły folie zaklejające szyby i w ich miejsce pojawiły się reklamy. Nowi przedsiębiorcy podjęli tam działalność gospodarczą. Widać życie musi toczyć się dalej. Przejeżdżając tamtędy, ciągle słyszę krzyk ścian. Nadal jestem niewolnikiem praw, ale bardzo trudno uwolnić się od wspomnień.

mec. Jacek Dubois

Jacek Dubois – urodzony 17.5.1962 r. w Warszawie. Adwokat, wspolnik w Kancelarii Adwokackiej Pociej, Dubois i Wspolnicy Sp. j. Specjalizuje się w prawie karnym oraz sprawach z zakresu dobr osobistych. W swojej praktyce był obrońcą lub oskarżycielem posiłkowym w kilkuset sprawach karnych. Jest autorem pięciu książek: A wszystko przez Faraona, Koty pustyni, Sfinks w (o)błędzie, Kto wrobił Kubusia Puchatka?, Kosmiczny galimatias. Autor słuchowisk radiowych i felietonow.