Felietony

Wacio i obstawa

Tekst pochodzi z numeru: 01 (157) Styczeń 2015

Dr hab. Maciej Jońca

Wacław Osuchowski, w powojennym Wrocławiu zwany Waciem, we Lwowie nosił mało perspektywiczny przydomek dożywotniego docenta. A wszystko to za sprawą jego przełożonych. Obaj bowiem profesorowie w katedrze prawa rzymskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza – Leon Piniński i Marceli Chlamtacz – mieli już skończone osiemdziesiąt lat i ani myśleli udać się na zasłużoną emeryturę. Wojna, a potem „wyzwolenie” Lwowa przez wojska sowieckie sprawiły, że Osuchowski, jako jeden z pierwszych pracowników naukowych, postanowił opuścić miasto i poszukać szczęścia gdzie indziej. Niewątpliwy wpływ na jego decyzję miała rozmowa, jaką odbył z wysłannikami KUL-u, którzy przybyli do Lwowa w poszukiwaniu pracowników mogących zasilić kadrę wykładowców lubelskiej uczelni. KUL, który jako pierwszy po klęsce wrześniowej zainaugurował rok akademicki 21.8.1944 r., po cichu liczył na pozyskanie wyróżniającego się romanisty. Władze uczelni miały niezłe rozeznanie, gdyż przed wybuchem wojny oba ośrodki naukowe współpracowały ze sobą dosyć ściśle. Rychło jednak okazało się, że nie tylko KUL ma apetyt na Osuchowskiego.

Festung Breslau

Na KUL-u pracował Wacław Osuchowski do marca 1946 r. Władze uczelni uznały, że dalsza współpraca nie jest możliwa wobec deklarowanej przez profesora chęci pracy na trzech etatach jednocześnie: w Krakowie, Wrocławiu i Lublinie. „Niestety wobec pańskiego ultimatum w trybiene varietur nie udało się sprawy inaczej załatwić (…), ponieważ fortuna variabilis, przeto nie jest rzeczą wykluczoną, że będziemy jeszcze kiedyś ze sobą współpracować” – napisał do niego na odchodne dziekan Wydziału Prawa i Nauk Społecznych Zdzisław Papierkowski.

Trudno spekulować, jakie powody sprawiły, że Wacław Osuchowski wybrał Wrocław. W porównaniu z niemal nietkniętym przez wojnę Lublinem infrastruktura Wrocławia prezentowała się wówczas katastrofalnie, choć skala wrocławskiej aglomeracji była naturalnie inna. Ogłoszone przez Hitlera twierdzą miasto poddało się Armii Czerwonej 6.5.1945 r. Jego obrońcy wytrzymali wprawdzie dwa dni dłużej niż Berlin, ale efekt długotrwałego oblężenia był straszliwy. Zniszczeniu uległo 70% tkanki miasta. „Wszechobecny trupi odór, gromady grasujących szczurów, a przy tym dopalające się, to tu, to tam, zupełnie opustoszałe ruiny – nie budziły otuchy w przybyszach, penetrujących miasto po upadku Festung Breslau w poszukiwaniu miejsca do osiedlenia się” – zwierzał się Beacie Bigdzie naoczny świadek tamtych dni Andrzej Pachlewski1. Inny młody człowiek – Zdzisław Samsonowicz – który przybył wówczas do Wrocławia z zamiarem studiowania, miał podobne odczucia. „Ulice Wrocławia – pisał – przedstawiały przykry widok. Zburzone i popalone domy, gruz zalegający jezdnie ulic, brak widoku ludzi, popalone wagony tramwajowe służące za barykady, w powietrzu nieświeży zapach i wiele biegających szczurów – sceneria, która sprawiała, że jechaliśmy w milczeniu i zadumie. Most Grunwaldzki uszkodzony i podstemplowany, na Odrze unieruchomiona barka z leżącymi jeszcze na niej zwłokami niemieckiego żołnierza…”2.

2 sierpnia podczas konferencji w Poczdamie zdecydowano, że cały Dolny Śląsk przypadnie Polsce, a zamieszkująca ten teren społeczność niemiecka zostanie wysiedlona. Stopniowo lokującą się we Wrocławiu administrację polską czekały trudne wyzwania. Jedną z form reanimacji miasta było wskrzeszenie w nim nauki i nauczania na uniwersyteckim poziomie. Przed wojną działał tu wprawdzie cieszący się znakomitą renomą Śląski Uniwersytet Fryderyka Wilhelma. Dalej tak jednak być nie mogło. Dekretem Rady Ministrów i Prezydium Krajowej Rady Narodowej z 24.8.1945 r. przekształcono uczelnie niemieckie działające do niedawna we Wrocławiu w polskie państwowe uczelnie akademickie. Na potrzeby dydaktyczne przejęto również częściowo zrujnowaną infrastrukturę pozostałą po uniwersytecie i politechnice. Aby uniwersytet mógł rozpocząć normalną pracę, potrzebowano jednak jeszcze dwóch komponentów: studentów i wykładowców. Z pierwszymi nie było problemu. Na tak zwane Ziemie Odzyskane zewsząd napływały rzesze młodzieży. Gorzej było z pozyskaniem kadry nauczającej.

Tę udawało się ściągać do Wrocławia niejako partiami. Wanda Dybalska w następujący sposób kreśli atmosferę trudnych początków uczelni: „Do Wrocławia ruszyli ciężarówką. Ciasno im było jak śledziom w konserwie: obok szacownej profesury z żonami adiunkci i asystenci. Tuż za szoferem usiadł prof. Eugeniusz Rybka, astronom, obok niego zoolog prof. Kazimierz Szarski z żoną. Koło Szarskich »gniótł się skurczony« matematyk prof. Hugo Steinhaus. »Co się nas tyczy, prawników, to rozsiedliśmy się komfortowo na dużej skrzyni z żelastwem – wspominał prof.Andrzej Mycielski. – Był tam nasz dziekan Stefko, byli Iwonowie Jaworscy i wreszcie wesół jak szczygiełek lwowianin Wacław Osuchowski, powszechnie przez nas zwany Waciem«.

Ale najważniejszą figurą w ciężarówce był Stanisław Kulczyński, pierwszy po wojnie rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. »Siedział wysoko, z poważną miną – opisywał prof. Mycielski – na stercie dętek paskiem związanych, a u jego stóp jechała pani Kulczyńska, dzierżąc na sznurku kozę. »To będzie nasza żywicielka« – mówiła, widząc wokół zdziwienie – »bo we Wroc­ławiu brakuje mleka«.

Wacław Osuchowski od razu ochrzcił rektorską kozę imieniem Magnifika. I tak, w towarzystwie Magnificencji i Magnifiki, w ciasnocie, ale z humorem jechali z Krakowa do Wrocławia, żeby tworzyć Uniwersytet. Był wrzesień 1945 r.”3.

Akademicka Straż Porządkowa

Poważnym problemem, z jakim musiała sobie poradzić rodząca się we Wrocławiu społeczność akademicka, była ochrona uczelnianego mienia przed złodziejami i szabrownikami. Korzystając z powojennego chaosu, indywidua te, bardzo często uzbrojone, nie wahały się stawiać na szali wszystkiego, byleby tylko w krótkim czasie polepszyć swoje materialne położenie. Wzięciem cieszył się nawet… spirytus stanowiący konserwant dla eksponatów zoologicznych. Nie brakowało wszakże i kradzieży dokonywanych na zamówienie… innych ośrodków naukowych, które traktowały poniemieckie dobra jako rzecz niczyją.

W celu ochrony uczelnianej infrastruktury powołano jedyną w swoim rodzaju organizację studencką – Akademicką Straż Porządkową. W pierwszej kolejności w jej skład weszli kandydaci na studia, dla których zabrakło miejsca w Krakowie i innych miastach na wschodzie Polski. „Po wyczyszczeniu tej gromady z niebieskich ptaków postawiliśmy na nogi milicję akademicką w sile około 200 ludzi, która objęła skuteczną ochronę budynków i transportów” – wspominał rektor Kulczyński4.

„Milicja” miała charakter hierarchiczny i zmilitaryzowany. Jej członkowie byli skoszarowani. Chętnych nie brakowało. Na przestrzeni kilku miesięcy, na które przypada działalność straży, przez jej szeregi przewinęło się około 300 osób. Mimo wielkiego zaangażowania ich widok musiał się jednak przedstawiać odrobinę osobliwie. Oddajmy głos Zdzisławowi Samsonowiczowi: „Były więc mundury Wehrmachtu, esesmańskie czarne – letnie i zimowe, stroje robocze lniane – białe, płaszcze, kilka kurtek, czapki z daszkiem, furażerki oraz niewielka ilość butów. Każdy z nas wybrał to, co uważał za najlepsze, no i to, co mu wymiarami pasowało. (…) Wszystkie niemieckie odznaki i naszywki zostały usunięte, a na ich miejsce przyszyliśmy biało-czerwone tasiemki. Ponieważ każdy wybierał sobie mundur odpowiedni dla siebie, więc niektórzy nosili bryczesy, inni mundury czarne, a niektórzy część ubioru swojego cywilnego, a drugą część mundurową”5. Ze swobodnym stylem umundurowania szedł w parze swobodny styl noszenia oznaczeń i dystynkcji. I tak: „w tym czasie, ktoś wpadł na pomysł, by zaopatrzyć się w opaski z napisem USA, co miało oznaczać »Uniwersytecka Straż Akademicka«. Po pewnym czasie władze UB nakazały zmienić te opaski, ponieważ »celowo sieje się wrogą propagandę«”6. Straż miała charakter w pełni demokratyczny – przyjmowano do niej bowiem również panie. Służyła w niej, między innymi, żołnierka AK, a po wojnie studentka prawa –Henryka Cieślikowska.

Poza pełnieniem funkcji patrolowo-ochronnych studenci-strażnicy robili wszystko, by rozwijać zainteresowania i pogłębiać wiedzę. Kiedy 6.9.1945 r. legendarny Ludwig Hirschfeld, mający już wkrótce zostać dziekanem Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Wrocławskiego, wygłosił pierwszy w historii polskiego uniwersytetu we Wrocławiu wykład, jego audytorium składało się wyłącznie z członków Akademickiej Straży Porządkowej. W zdewastowanej, pozbawionej szyb sali profesor przybliżył słuchaczom zagadnienia z zakresu… bakteriologii.

Oporów

Pewnego dnia członkowie straży zostali obudzeni przez Euge­niusza Jeleniewskiego(późniejszego komendanta posterunku Oporów) krzykiem: „Moi Panowie! Kanada! Ciepłe kraje! Wynosimy się na Oporów. Zakładamy Kolonię Akademicką. Będzie stołówka, wyremontujemy piekarnię, uruchomimy ogrod­nictwo… żyć nie umierać!”7. W istocie, podwrocławską miejsco­wość Oporów (formalnie miasto wchłonęło ją dopiero w roku 1951) wyznaczono jako miejsce zamieszkania kadry tworzącego się uniwersytetu. Akademicka Straż Porządkowa urządziła tam działający całą dobę posterunek, w którym wartę pełnili uzbrojeni studenci. Pierwszy wpis z książki wart pochodzi z 17.9.1946 r.

Jednym z członków posterunku był Andrzej Pachlewski. Zgodnie z jego relacją: „Prawie od razu po przyjęciu mnie do Akademickiej Straży Uniwersyteckiej – dowodzący Grupą Naukowo-Kulturalną prof. Stanisław Kulczyński (dawny rektor Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie) skierował naszą grupę, złożoną z kilkunastu członków ASU – do Oporowa, byśmy zapewnili bezpieczeństwo tej podwrocławskiej wówczas osadzie, zorganizowali tam życie, a następnie zajęli się wstępnym przygotowaniem do zamieszkania poniemieckich domów i sprowadzeniem tam profesorów. Następnym naszym obowiązkiem było codzienne eskortowanie naukowców z Oporowa na Uniwersytet. (…)

Nasz »Posterunek Straży Akademickiej Oporów« miał wyjątkowo szeroki zakres działań. Uzbrojeni »po zęby« własnym przemysłem, musieliśmy radzić sobie z często bardzo trudnymi sytuacjami. Musicie wiedzieć, że w tamtych miesiącach 1945 r. Oporów był prawie zupełnie opustoszały. Przy dzisiejszej ul. Sol­skiego (Breslauer Strasse) nie mieszkał żaden Polak, jedynie na ulicy Wiejskiej (Hauptstrasse) osiedliło się kilka polskich rodzin, przybyłych ze wschodu. Właściwie tylko biało-czerwona flaga, którą zawiesiliśmy na naszym posterunku przy Breslauer Strasse 32, świadczyła o obecności Polaków. Nie było żadnej władzy, ani nawet policji. Niemców również mieszkało tu niewielu, choć było ich o wiele więcej, niż Polaków. Większość stanowiły niemieckie wdowy po żołnierzach Wehrmachtu – mężczyzn pozostało zaledwie około dziesięciu. Natomiast na Opperauer Strasse (ulicy Karmelkowej) stacjonował wtedy karny batalion radziecki! Możecie sobie wyobrazić, z jakimi sytuacjami mieliśmy do czynienia na co dzień”8.

Służba była ciężka. „Żyliśmy w ciągłym napięciu – czytamy dalej. – Jeden z kolegów sypiał w koszuli, ale zawsze miał na sobie pas z amunicją i tuż obok karabin przygotowany do strzału. Pewnego razu mój kompan z tzw. służby bezpieczeństwa posterunku, uzbrojony w niemiecki pistolet maszynowy, ubrany – jak my wszyscy – częściowo w poniemieckie wojskowe ciuchy – otrzymał zadanie sprawdzenia budynku przy ul. Mikulskiego (Schlieffenbstrasse), gdzie podobno ktoś się ukrywał. Wchodząc do hallu, w ułamku sekundy zauważył postać w niemieckim mundurze z bronią przygotowaną do strzału. Natychmiast wypalił ze swej »dziewiątki«. Okazało się, że trzasnął sam do siebie – dobrze, że trafił… w duże lustro, stojące w głębi sieni…”9.

Studencka straż okazała się jednak na wyraz sprawna w działaniu. „W krótkim czasie – relacjonuje dalej Pachlewski – udało się nam przywrócić w miarę normalne życie w Oporowie – biorąc pod uwagę zastane warunki. Sprowadziliśmy kilkudziesięciu profesorów, których następnie otoczyliśmy opieką. W 1945 r. po naszych naukowców przyjeżdżał z Politechniki samochód »na holzgaz«, przygotowany technicznie i prowadzony przez Zdzisława Samsonowicza. Stawał przy wysadzonym moście przy Ślęży, nasi profesorowie przedostawali się do niego po przerzuconym przez rzekę mostku saperskim – po czym wszyscy ruszali na Politechnikę. Nie zawsze taki transport był możliwy. Wówczas musieliśmy eskortować profesorów zupełnie inaczej. Pamiętam, jak skonstruowaliśmy pseudorykszę. Mieliśmy rower z przyczepką. Na przyczepce postawiliśmy niskie krzesełko, na którym siadał profesor – i w taki oto sposób zawoziliśmy bezkolizyjnie naszego podopiecznego na uczelnię. Były również zadania budowlane. Na Śniegockiego (Schulze-Otto-Strasse) wyremontowaliśmy samodzielnie willę dla prof. Osuchowskiego10.