Aktualności

Wywiad z mec. Janem Kaczmarczykiem – tłumaczem książki „Wszystko o umowach. Czego nie uczą na studiach prawniczych”

mec. Jan Kaczmarczyk jest adwokatem z ponad 12-letnim doświadczeniem w prawie gospodarczym i handlowym. Wraz ze wspólnikiem prowadzi kancelarię Kaczmarczyk Orzechowski Legal Services. Doradca w polskich i międzynarodowych transakcjach z zakresu fuzji i przejęć, prywatyzacjach, transakcjach private equity, w tym transakcjach na aktywach i procesach restrukturyzacji. Posiada wieloletnie doświadczenie w sektorze obronnym, w szczególności w kwestiach dotyczących projektów umów dostaw i umów offsetowych zawieranych ze Skarbem Państwa RP. Doradza również w inwestycjach w projekty start-up, reprezentując pomysłodawców, anioły biznesu oraz fundusze inwestycyjne VC i PE we wszystkich aspektach dotyczących przygotowania i finansowania transakcji. Poza praktyką transakcyjną w codziennej pracy zajmuje się także kwestiami korporacyjnymi – wspiera klientów w opracowywaniu projektów oraz negocjowaniu umów i uczestniczy w projektach pro bono.

 

Dlaczego został Pan prawnikiem? Co takiego wpłynęło na decyzję o wyborze tego zawodu?

– Szczerze mówiąc w moim przypadku był to „wybór negatywny”. Rozumiem przez to sytuację, gdy po konsultacjach z rodziną i przyjaciółmi wyeliminowałem większość pomysłów i została na stole opcja „prawo” jako taka, która daje najszersze możliwości. Po 5 latach studiów możliwości zawodowe są szersze niż zostanie tylko radcą prawnym/adwokatem/notariuszem.

W ogóle uważam, że w wieku, w którym – przynajmniej w Polsce – konieczne jest podjęcie decyzji o kierunku studiów jest trochę za wcześnie na wybór „jedynej słusznej” ścieżki zawodowej. Dlatego osobiście jestem chyba zwolennikiem dwuetapowych prawniczych studiów, na wzór anglosaskiego wykształcenia ogólnego z tytułem BA i law school zakończonego masters degree.

 

W jakiej dziedzinie prawa Pan się specjalizuje? Skąd taki wybór?

– W tak postawionym pytaniu kryje się według mnie pułapka polegająca na prawidłowym zdefiniowaniu specjalizacji. O ile w byciu „specjalistą” w jakiejś dziedzinie prawa nie ma nic złego (a wręcz odwrotnie), to rynek prawniczy złożony z samych „specjalistów” byłby jak świat, w którym każdy mówi tylko w jednym języku.

Moim zdaniem specjalizacja to suma wiedzy prawniczej, ale też ogólnej, lat doświadczeń w określonej dziedzinie prawa, zetknięcia się, ale i umiejętności rozwiązania nietypowych problemów klientów, ciągłego nadążania za rozwojem tej wybranej przez siebie dziedziny, rozumienia biznesu i potrzeb swoich klientów i – last but not least – wiarygodności zweryfikowanej przez tych klientów, która sprawi, że kolejni będą chcieli powierzyć zlecenie właśnie nam.

W takim rozumieniu „specjalistą” jeszcze się nie czuję, jednak na co dzień zajmuję się – z punktu widzenia dziedziny prawa – prawem gospodarczym i cywilnym. Z punktu widzenia zaś klientów, których obsługuję, rynkiem start-upów i ich finansowania, nowymi technologiami, a także do pewnego stopnia branżą lotniczą.

 

Jest Pan adwokatem, wspólnikiem w kancelarii „Kaczmarczyk Orzechowski” z 10-letnim doświadczeniem zawodowym. Co w zawodzie prawnika jest/było dla Pana najtrudniejsze, a co daje najwięcej satysfakcji?

– Swoje pierwsze kroki stawiałem w międzynarodowych firmach prawniczych i później przez wiele lat funkcjonowałem w podobnych dużych strukturach. Obecnie, czyli od ponad 5 lat, funkcjonuję, wraz z moim wspólnikiem, w ramach własnej kancelarii. Dlatego odpowiedź na to pytanie pewnie różniłaby się, gdyby zadano mi je kilka lat temu. Dziś mam na te dwa pytania jedną odpowiedź – za najtrudniejsze i dające najwięcej satysfakcji jednocześnie uznaję codzienne prowadzenie kancelarii. Czyli zarządzanie strukturą, która istnieje by rozwiązywane były problemy prawne klientów, ale jednocześnie jest „żywym organizmem”, w którym ten nadrzędny cel pogodzić trzeba z pracą w zespole i dbałością o ten zespół, rozwojem zawodowym i umiejętnością „sprzedania” się na rynku.

 

Przygotowanie jakiej umowy było dla Pana największym wyzwaniem i dlaczego?

– Nie zawsze najtrudniejsza umowa to taka, która jest wymagająca w sensie prawnym. Często wyzwaniem będzie wzajemne nastawienie stron, tempo transakcji, a nawet techniczny proces negocjacji.

Osobiście czerpię satysfakcję z wyzwań polegających na zrobieniu czegoś nowego, a więc gdy potrzeby klienta są w jakimś sensie nietypowe. Przykładów takich umów znalazłbym kilka, ale posłużę się najnowszym, czyli transakcją z zeszłego roku – miałem możliwość doradzania w projekcie, w którym spółka należąca do klienta nabyła na własność przechowywane w zagranicznym depozycie skrzypce Stradivariusa wyprodukowane w XVII w. W celu doprowadzenia do tej transakcji konieczne było pozyskanie (zabezpieczonego skrzypcami) finansowania od kilkunastu inwestorów i przeprowadzenie emisji kilkunastu serii akcji, a oprócz stron, zaangażowane w prace były również agencje rządowe obcego państwa i firmy IT. To rozbudowane przedsięwzięcie w całości przebiegło zgodnie z oczekiwaniami klienta.

 

Tłumacze korzystają w swojej pracy z narzędzi typu CAT (ang. computer-assissted translation), które stanowią dużą pomoc w pracy, skracają czas tłumaczenia i jednocześnie pomagają zachować jednolitość terminologiczną. Z jakich oprogramowań ułatwiających pracę korzystają prawnicy?

– Przede wszystkim, o czym wspomina prof. Charles Fox w swojej książce, prawnicy powinni korzystać (a także umieć korzystać, co nie jest równoznaczne) z dobrych wzorów dokumentów. I nie chodzi mi absolutnie o reagowanie na potrzeby niektórych klientów wyartykułowane jako „proszę o podesłanie wzoru takiej lub innej umowy”, a raczej umiejętną identyfikację i podział zagadnień na typowe dla tego typu zleceń, jak i unikalnych dla tego konkretnego. I w tym sensie upłyną według mnie jeszcze długie lata zanim jakiekolwiek oprogramowanie będzie stanowić realne ułatwienie, a tym bardziej zastąpi nas w tej roli.

W pozostałym zakresie można oczywiście rozważać wpływ na życie prawników, który ma komunikacja w formie e-mail, komunikatory wewnętrzne, praca na dokumentach elektronicznych, wirtualne „data roomy”, czy – odkryte w erze pandemii – możliwości pracy zdalnej. Dla mnie jednak umiejętne poruszanie się w edytorze tekstu, używanie narzędzia do rejestrowania czasu i dostęp do dobrej bazy przepisów prawa są na początek w zupełności wystarczające.

 

W krajach anglosaskich od dłuższego czasu mówi się o stosowaniu w dokumentach prawniczych tzw. plain English, czyli prostego i zrozumiałego języka. Czy zgadza się Pan z tym podejściem? Dlaczego?

– W tej kwestii zgadzam się z profesorem Foxem, który uważa, że umiejętność opisania określonych zagadnień prostym językiem jest bardzo wartościowa i – tam gdzie to możliwe – należy do tego dążyć. Niemniej stopień skomplikowania pewnych obszarów życia gospodarczego powoduje, że przejście na plain English we wszystkich dokumentach jest postulatem nierealnym.

 

Przetłumaczona książka skierowana jest głównie do osób pracujących w realiach transakcyjnych. Czy według Pana podział prawników na „transakcyjnych” i „procesowych”, a więc mniej więcej na wzór anglosaskich barristers i solicitors byłby dobrym pomysłem?

– Jak już wspomniałem wcześniej, uważam, że dobrze rozumiana specjalizacja jest niezbędna. W dzisiejszych czasach bycie prawnikiem „od wszystkiego” po prostu nie jest możliwe. W takim sensie powyższą propozycję uważam za sensowną, ale jestem przeciwnikiem jakiegokolwiek formalnego (w tym przymusowego) przeprowadzania tego typu podziałów.

 

Czy dostrzega Pan jakieś nowe, pozytywne lub negatywne, trendy w zakresie tworzenia umów wśród polskich prawników?

– Myślę, że jakiekolwiek generalizowanie w tej kwestii obarczone jest zbyt dużym ryzykiem. Wszystko zależy od tego, o jakich umowach i jakich prawnikach mówimy. Można według mnie zaobserwować kilka interesujących praktyk wartych rozwinięcia: po pierwsze za pozytywny trend uznać należy sam fakt, że do przygotowania umowy zabiera się prawnik, a nie klient osobiście. W wielu branżach nie jest to z jakiegoś powodu praktykowane i powoduje to wiele negatywnych konsekwencji. Życzyłbym sobie, by polski rynek dojrzewał w tym kierunku.

Po drugie w wielu obszarach standardy tworzenia umów zostały dawno opracowane i są z sukcesem wykorzystywane przy kolejnych transakcjach. O ile lata 90. ubiegłego wieku to czasy kreatywnego dopasowywania zachodnich wzorców do polskich realiów gospodarczych i prawnych, o tyle obecnie jesteśmy oswojeni z pewną powtarzalnością.

Wreszcie – i na ten trend patrzę krytycznie, choć sam nie znam idealnego rozwiązania tej kwestii – podpisywane (a zatem negocjowane i zaakceptowane przez różne strony) są umowy zawierające zapisy z obszaru „myślenia życzeniowego”. Mam tutaj na myśli kreowanie, na podstawie instrumentów dostępnych w polskim prawie, niestety czasem rzeczywiście ograniczonych i nieadekwatnych do problemów klientów, rozwiązań, które w założeniu stron mają być wykorzystane w przyszłości. A w mojej ocenie, przy braku dobrej woli stron (a nie należy takiego scenariusza wykluczyć, bo umowy przygotowujemy na „złe czasy”), trudnych lub wręcz niemożliwych do przeprowadzenia. Przykładem takiego zapisu może być wg mnie tzw. ESOP, czyli „opcje na udziały pracownicze”. Rzecz jasna opisywanie przyszłości w relacjach gospodarczych zawsze obarczone jest ryzykiem, że dany scenariusz się nie spełni. Stykam się jednak z umowami, których sami autorzy nie potrafią wyjaśnić jak rozumieli np. proces wyjścia z inwestycji w start-up podczas finansowania kolejnej rundy, co z reguły kończy się rozwiązaniem takiej umowy i zawarciem nowej. Myślę, że w najbliższych latach czekać mogą nas spory dotyczące rozumienia nieprecyzyjnie skonstruowanych umów.

 

Często słyszy się o tym, że rynek prawniczy jest bardzo trudny dla młodych prawników, głównie ze względu na panującą na nim dużą konkurencję. Jakie Pana zdaniem umiejętności przesądzają o sukcesie na starcie?

– To chyba najtrudniejsze pytanie ze wszystkich. Po pierwsze uważam, że sformułowanie „rynek jest trudny, bo panuje na nim duża konkurencja” można śmiało zastosować do większości zawodów, dlatego jako prawnicy nie jesteśmy pod tym względem wyjątkowi. Co odróżnia go (choć nie czyni wyjątkowym) od innych, to „próg wejścia”, czyli konieczność poświęcenia edukacji minimum ośmiu lat, uwzględniając czas studiów i aplikacji, by zacząć na nim realnie funkcjonować i mówić o sukcesie (którego definicja, nota bene, dla każdego będzie nieco inna). Po drugie „sukces na starcie” jest według mnie wewnętrznie sprzeczny, ale w jakimś sensie definiuje dzisiejsze czasy „natychmiastowej gratyfikacji” (i nie chodzi tylko o oczekiwania prawników).

Dlatego nie mam jednej, a tym bardziej idealnej rady. Jednak eliminując wszystkie odpowiedzi-oczywistości rodem z poradników kariery („ciężka praca”, „dobra organizacja”, „umiejętność pracy w zespole” itp.), powiedziałbym, że ta cecha to pokora. Czyli umiejętność spojrzenia na swoją ścieżkę zawodową jak na proces, w którym nic nie jest dane od razu.

[red. EP]