Prawo w filmie

Soap-law, czyli prawo w polskich serialach

Tekst pochodzi z numeru: 10 (91) październik 2007

prof. dr hab. Piotr Girdwoyń

Seriale pokazują zwykle szeroką panoramę spraw, postaci i problemów społecznych. Należy pamiętać, że są one jedynie projekcjami reżysera. Widzowie natomiast często traktują serialową rzeczywistość bar­dzo poważnie. Kiedy pojawia się wątek prawny, lepiej jednak potraktować go z przymrużeniem oka…

W trakcie przygotowywania niniejszego tekstu, który opiera się w dużej mierze na wystąpieniu w ramach Festiwalu Nauki w 2006 r., pojawiła się konieczność wyboru – przede wszystkim seriali. Nie sposób bowiem śledzić wszystkich, a nawet oglądając kilka (rzecz jasna w celach badawczych), poruszyć zawartych w nich wątków prawnych. Tak więc w efekcie zdecydowano się na ograniczenie do polskich produkcji, z dominującą rolą jednej z nich, cieszącej się największą popularnością. Główne trendy zjawiska da się chyba uchwycić i na tym skromnym przykładzie, który należy traktować – podobnie jak materię prezentacji – z lekkim przymrużeniem oka.

„Serial spłyca i zniekształca rzeczywistość…”

Wiadomo, że serial spłyca i zniekształca rzeczywistość. Pełno w nim lekarzy, przy których doktorJudym to leń i konformista, detektywów potrafiących się odżywiać przez dwa tygodnie jedynie papierosowym dymem i whisky, a także ambitnych, elokwentnych i uroczych dziennikarek, które nie tylko potrafią wyprowadzić w pole połączone siły CIA oraz Mossadu za pomocą butów na szpilkach i suszarki do włosów, ale rozkochują w sobie gangsterów porzucających dla nich brud dotychczasowej egzystencji. Podobnie musi być z prawnikami. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie pokazywał ani oglądał zmęczonej pani prokurator pod koniec miesiąca wklepującej w komputer tzw. statystykę czy siedzących za kilkudziesięcioletnimi biurkami (bynajmniej nie antykami) policjantów z brzuszkiem, którzy zamiast gonić przestępców, siedzą nad raportami. Podobnie z adwokatami – kogo zainteresowałby serial o tzw. urzędówkach albo negocjacjach w zakresie fuzji czy handlu nieruchomościami (choć te z pewnością bywają fascynujące).

Abstrahując w tym momencie od kryminałów, te bowiem mogą być przedmiotem odrębnego studium, wśród polskich seriali od czasu do czasu pojawiały się takie, w których bohaterowie byli prawnikami („Zespół adwokacki”) albo wątki prawne jak: fałszywe oskarżenie, molestowanie, przysposobienie, zazwyczaj komplikowały losy bohaterów. W tę tradycję wpisuje się również główny przedmiot niniejszego tekstu – serial pt. „Magda M.”. W zamierzeniu pokazujący losy pokolenia trzydziestokilkulatków o wykształceniu prawniczym, często, siłą rzeczy, musiał odnosić się do rzeczywistości prawnej.

Czynił to z pewnością sympatycznie, choć niestety, często niepoprawnie. Dla zilustrowania tego faktu trzeba przypomnieć kilka scen. Pochodzą one głównie z pierwszych serii, tak się bowiem złożyło, że w dalszych częściach eksponowano głównie wątki romansowo-obyczajowe.

„Filmowy WPiA to w rzeczywistości Wydział Geogra­fii UW…”

Już w jednym z pierwszych odcinków mec. Korzecki spotyka się ze swoim przyjacielem Wojtkiem Płaską na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Filmowy WPiA UW z zewnątrz to w rzeczywistości najprawdopodobniej Wydział Geografii UW, a w środku – Pałac Kazimierzowski (siedziba rektora). Na marginesie warto wspomnieć, że Warszawa w tym serialu została przedstawiona w ciekawy czasoprzestrzennie sposób; bohaterowie widzą np. z tarasu swojego mieszkania panoramę lewobrzeżnej części miasta, po czym wychodzą z mieszkania prosto na plac Trzech Krzyży, ewentualnie na ulicę Polną1. Wracając jednak do spotkania – rozmowa mgr. Płaski w obecności atrakcyjnej studentki dotyczy tego, że ówże, pracujący na stanowisku asystenta, zgadza się, oczywiście pod wpływem przystojnego kolegi, jak też nie bez względu na uroczy uśmiech dziewczyny, przeegzaminować ją w ustalonym terminie.

„Asystentów nie zatrudnia się na WPiA UW od około połowy lat 90. XX w…”

Scena malownicza i pozornie wiarygodna. Tyle że asystentów w zasadzie nie zatrudnia się na WPiA UW mniej więcej od połowy lat 90. XX w., kiedy to rozpowszechniły się studia trzeciego stopnia i pojawiła się grupa doktorantów, do której mógłby ewentualnie należeć mgr W. Płaska. Nawet gdyby przyjąć, że jakimś cudem pan Wojciech został zatrudniony na stanowisku asystenta, nie miałby prawa przyjmować egzaminów. Do tego bowiem są uprawnieni wyłącznie profesorowie, ewentualnie osoby ze stopniem doktora, które uzyskają specjalne upoważnienie rady wydziału udzielone na wniosek rady naukowej instytutu.

To jednak drobiazg, choć pokazujący umowność konwencji, zapoczątkowujący szereg zabawnych kiksów i czyniący przestrogę, aby z dzieła rozrywkowego nie czerpać informacji na temat obowiązującego prawa. Jedyne, co w tej scenie było prawdziwe, to końcowa konstatacjamgr. Płaski: nemo iurista sine civilista. To święta wręcz prawda.

„Pozwałbym siebie samego i skazał…”

Drugi przykład wydaje się bardziej kuriozalny. Składa się nań dramatyczny dialog między parą głównych bohaterów: Piotrem Korzeckim (przypomnijmy – adwokatem) a Magdą M. Takich dramatycznych dialogów było w tym serialu kilka, dlatego warto przybliżyć, że ten rozpoczyna się bardzo ciekawym zdaniem: „Gdyby prawo przewidywało taką możliwość, pozwałbym siebie samego i skazał”.

Wydaje się, że w konkursie na zdanie zawierające najwięcej prawniczych nonsensów, to miałoby duże szanse znaleźć się w czołówce. Spróbujmy je zdekodować.

Mecenas Korzecki pragnąłby, po pierwsze, wnieść o rozpatrzenie swojej własnej sprawy i rozstrzygnąć ją. Nawiązując do łacińskich paremii, przytaczanych już poprzednio przez mgr.Płaskę, można powiedzieć, że od czasów starożytnych znana jest zasada: nemo iudex in causa sua – nikt nie może być sędzią we własnej sprawie, o czym Korzecki powinien dobrze wiedzieć. Sędzia, którego sprawa dotyczy osobiście w tym sensie, że jest jedną z osób obowiązanych lub uprawnionych do udziału w postępowaniu w innym charakterze, podlega wyłączeniu. Powody wyłączenia znajdujące się m.in. w odpowiednich przepisach Kodeksu postępowania cywilnego i karnego są znacznie szersze, dotyczą m.in. spraw osób krewnych i powinowatych, spraw prowadzonych przez tego samego sędziego w innej instancji lub na innym jej etapie i szeregu jeszcze innych stanów faktycznych, które stanowią prawniczy elementarz będący dla wygłaszającego najwyraźniej tajemnicą.

Jest wszelako w tej wypowiedzi jeszcze inny smaczek, którego dopatrzyć się można, wnikając w jej treść. Oto bohater serialowy mówi: pozwałbym się i skazał. Czy zdaje sobie sprawę z tego, co mówi? Pozwanie, czy raczej pozew, to pojęcie z dziedziny prawa cywilnego i stanowi żądanie rozstrzygnięcia sporu w sprawie cywilnej. Sąd (mówiąc w największym uproszczeniu) po przeprowadzeniu postępowania i na podstawie przeprowadzonych dowodów wydaje wyrok, w którym rozstrzyga o żądaniu pozwu. Nikogo nie skazuje na żadną karę, a jedynie wypowiada się co do tego, czy powodowi należy się to, czego żądał. Należeć mu się może – co warto zawsze przypominać – wskutek nienależycie wykonanego zobowiązania albo wskutek wyrządzenia szkody przez pozwanego, ewentualnie inną osobę. Pozew związany jest z odpowiedzialnością cywilną ponoszoną przez osoby prawne lub fizyczne pełnoletnie (tj. mające ukończone 18 lat), którym co do zasady można przypisać winę, a w pewnych wypadkach także na zasadzie ryzyka lub słuszności.

Skazanie natomiast to pojęcie z dziedziny prawa karnego, choć także dokonuje się go, wydając wyrok. Warunek odpowiedzialności karnej stanowi popełnienie przestępstwa, czyli czynu zabronionego przez ustawę obowiązującą w czasie jego popełnienia (nullum crimen sine lege), społecznie szkodliwego w stopniu wyższym niż znikomy i zawinionego. Odpowiadają karnie osoby fizyczne2, które ukończyły 17 lat, były poczytalne w chwili czynu i można im przypisać winę(nie ma odpowiedzialności na zasadzie ryzyka lub słuszności). Za niektóre, najpoważniejsze przestępstwa można odpowiadać po ukończeniu 15 lat, zaś od 13. roku życia można odpowiadać przed sądem dla nieletnich.

Nie można zatem pozwać się i skazać nie tylko dlatego, że nikomu nie wolno być sędzią we własnej sprawie, ale także dlatego, że to, o czym mówi Korzecki w jednym zdaniu, to dwie kompletnie odrębne dziedziny prawa3. Nic więc dziwnego, że na takie dictum urocza Magda M.w dalszej części tej sceny szeroko otwiera oczy i mówi: „Nie rozumiem…”. W ten zgrabny, choć pewnie niezamierzony sposób scenarzysta nieco osłabia nonsensowność pierwotnej wypowiedzi.

„Zostanie pani udzielona kara…”

Wydaje się, że wypada dać nieco odpocząć głównemu bohaterowi (do którego wypowiedzi trzeba będzie jednak powrócić w dalszej części) i zanalizować kolejną scenę, w której przedstawiono zeznania świadka – dwudziestokilkuletniego mężczyzny, który nie chciał w ogóle iść do sądu. Dopiero przedstawienie przez Magdę M. (bodaj wizytującą go w domu i rozmawiającą z matką, która była wizycie w sądzie przeciwna) rzeczywistej sytuacji prawnej i znaczenia zeznań skłoniło go do zmiany postawy. W trakcie przesłuchania otworzyły się drzwi sali rozpraw i na salę wtargnęła matka świadka. Wywiązała się dość dziwna rozmowa, matka chciała wyprowadzić syna zza barierki, prowadząca sprawę sędzia stanowczo, acz niepoprawnie – prawniczo i językowo – zaoponowała (grożąc, że „zostanie pani udzielona kara”) i czynność mogła toczyć się dalej.

„Świadkowie mają obowiązek stawić się na wezwanie odpowiedniego organu…”

Wprawdzie scena ta z pewnością może być bliska życiu wymyślającemu najlepsze scenariusze4, ale jest bardzo daleka od litery prawa. Świadkowie bowiem mają obowiązek stawić się na wezwanie odpowiedniego organu; nie zależy to od ich własnej inicjatywy czy dobrej woli. Także ochota świadka co do tego, czy składać zeznania, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia; tym mniejsza tu rola osób trzecich, w tym konkretnym przypadku – matki. Wprawdzie wizyty adwokatów w domach świadków nie są zakazane, ale utarła się (nie tylko w Polsce) praktyka, w myśl której tego rodzaju działalność, gdyby wyszła na jaw, byłaby oceniona negatywnie przez sąd; nie można wykluczyć, że uważano by to za próbę wpłynięcia na zeznania, co mogłoby skutkować odpowiedzialnością dyscyplinarną, jeżeli nie karną konkretnego adwokata. W filmie nikt na słowa matki świadka skierowane do Magdy M. nie reaguje.

Sędzia przewodniczący składu orzekającego kieruje porządkiem przeprowadzanych czynności, zadaje pytania, udziela głosu i odbiera go, dysponując tzw. policją sesyjną, może zarządzić wyprowadzenie z sali osoby zakłócające porządek. Gdyby zatem tego rodzaju scena rozegrała się w rzeczywistości, najprawdopodobniej sąd nakazałby usunięcie kobiety z sali, zagroził zeznającemu mężczyźnie karą porządkową (w filmie po prostu opuścił on miejsce dla świadków i wyprowadził matkę z sali), a Magda M. zakończyłaby ten dzień z tzw. dyscyplinarką. No, ale film ma swoje prawa i nie należy o to kruszyć kopii.

„Oskarżony przyznał się do zabójstwa, po czym od­wołał swoje zeznania…”

Wróćmy do mec. Korzeckiego. W kolejnej scenie, w której wraz z Wojtkiem Płaską i jego przyszłą żoną (która na omawianym etapie serialu w ogóle nie brała tego pod uwagę) jedzą naleśniki, opowiada on o swoim ojcu prokuratorze. Jeśli dobrze się zastanowić, to szczyt kariery panaKorzeckiego starszego przypadał w okresie PRL-u, tak można też mniemać na podstawie szacowanego wieku postaci pojawiającej się w ostatniej serii i znakomicie kreowanej przez Jana Nowickiego. Fakt ten (tj. PRL-owska przeszłość) być może tłumaczy serię zdań wypowiedzianych przez Korzeckiego juniora. Przytacza on, jak urywał się z lekcji, aby przypatrywać się sprawom sądowym, w których oskarżał jego ojciec. Można usłyszeć m.in. takie zdania: „Oskarżony przyznał się do zabójstwa, po czym odwołał swoje zeznania” oraz „Wiadomo było, że zabił, ale z braku dowodów mógł się wywinąć”.

O ile we wcześniejszych wypowiedziach bohatera można się dopatrywać złożonych figur retorycznych, o tyle te są – przepraszam za wyrażenie – porażające. Nie ma w nich miejsca na kwiecistość stylu; trzeba to ująć jasno, choć prawda wygląda strasznie: mec. Korzecki ma nikłe pojęcie o prawie.

Po pierwsze, myli zeznania z wyjaśnieniami. Zeznania – jak była już o tym mowa w ustępie powyższym – składa świadek, który ma taki obowiązek, podobnie jak obowiązek mówienia prawdy i pozostawania do dyspozycji organu procesowego do momentu zwolnienia.Wyjaśnienia natomiast to forma wypowiedzi oskarżonego (względnie podejrzanego); są dobrowolne i nie można nikogo ukarać za ich fałszywe składanie. Rozróżnienie to ma charakter na tyle ewidentny, że jest jednym z najczęściej stawianych pytań na egzaminie z procedury karnej. Nie trzeba chyba dodawać, z jakim efektem, kiedy student nie potrafi udzielić odpowiedzi.

„Wiadomo było, że zabił, ale z braku dowodów mógł się wywinąć…”

Zakładając jednak, że można się przejęzyczyć (w końcu może się to każdemu zdarzyć), z przerażeniem przyglądamy się drugiemu zdaniu: „Wiadomo było, że zabił, ale z braku dowodów mógł się wywinąć”. Podstawą rozstrzygnięć w demokratycznym procesie karnym są tylko i wyłącznie dowody, a wszelka wiedza, która z nich nie wynika, dla sądu nie istnieje. Czasy, w których można było tak powiedzieć, miejmy nadzieję, bezpowrotnie minęły. Trudno znaleźć jakieś humorystyczne wytłumaczenie tego tekstu. W zestawieniu z faktem, że chodzi o PRL-owskiego prokuratora, brzmi on szczególnie złowrogo. Tym bardziej kuriozalnie wygląda to zdanie w ustach adwokata, który przecież powinien szukać luk w akcie oskarżenia i linii rozumowania tam prezentowanej.

„Prokurator nie jest władny ani umorzyć postępowania, ani oskarżyć o inny czyn, niż wynika to z materia­łów postępowania przygotowawczego…”

Zostawiając mec. Korzeckiego z jego problemami natury intelektualno-sercowej (w następnych seriach także zdrowotnej), wpływających niewątpliwie na ograniczoną percepcję wiedzy prawniczej, warto zwrócić uwagę na jeszcze dwie sceny z seriali pt. „Samo Życie” oraz „Na dobre i na złe”.

W tym pierwszym można było obejrzeć negocjacje oskarżonego z prokuratorem. Są one częstym tematem amerykańskich filmów ze względu na to, że instytucja plea bargainig zdominowała system wymiaru sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych. Tak zwane instytucje konsensusu, w szczególności w postaci skazania bez rozprawy, funkcjonują również w polskim Kodeksie postępowania karnego. Ponieważ oskarżony rezygnuje ze swojego prawa do kontradyktoryjnej, pełnej rozprawy, jest możliwe (choć w praktyce raczej ograniczone do minimum) negocjowanie treści odpowiedniego wniosku prokuratora. Organ ten jednak, w przeciwieństwie do swojego amerykańskiego odpowiednika, nie jest władny ani oportunistycznie umorzyć postępowania, ani oskarżyć o inny czyn, niż wynika to z materiałów postępowania przygotowawczego, ani w żaden sposób zagwarantować wymiaru czy rodzaju kary. Istota bowiem polskich porozumień sprowadza się do tego, że są one ostatecznie zatwierdzane przez sąd, co nie przeszkadza mu, oczywiście, sugerować się ewentualnymi wnioskami ze strony oskarżonego czy oskarżyciela.

Jak się jednak wydaje, rozwiązanie przyjęte przez polskiego ustawodawcę jest zbyt mało dramatyczne. Dlatego właśnie we wspomnianym serialu pani prokurator zwraca się do oskarżonego mniej więcej w ten sposób: „W obecnej sytuacji wróci pan do domu po 25 latach. Pod warunkiem przyznania się i wydania wspólników odstąpimy od oskarżenia o zabójstwo, oskarżę pana jedynie o kierowanie zorganizowaną grupą, wystąpię o 6 lat i gwarantuję, że tyle pan dostanie, a po 4 latach wyjdzie pan na wolność w ramach warunkowego przedterminowego zwolnienia. Jeśli nie uda mi się udowodnić zabójstw, to wystąpię o 15 lat i tyle pan dostanie”.

Jak już była mowa, wyjaśnienia są dobrowolne i nie można ich wymuszać, a to, co robi w serialu pani prokurator, to zwykły szantaż. Poza tym prokurator (w Polsce) nie decyduje samodzielnie, czy wnosić, czy nie wnosić aktu oskarżenia; jest obowiązany wnieść go i popierać przed sądem, jeśli tylko istnieją w sprawie dowody wskazujące na winę konkretnej osoby. I wreszcie prokurator (w Polsce) w ogóle nie decyduje o wymiarze kary, jest to wyłączna domena sądu. Nikt nie może gwarantować oskarżonemu konkretnego wymiaru kary, w każdym wypadku kwestię tę rozstrzyga sąd, choć oskarżyciel, oskarżony lub obrońca mogą wnosić o jej taki lub inny wymiar.

Wydaje się więc, że jeżeli nie udało się do tej pory wyjaśnić, gdzie wagarował mec. Korzecki w czasie studiów prawniczych, to pojawia się światełko w tunelu, jeżeli chodzi o kwestię, z kim to robił.

„Proszę pani, to nie jest amerykański film…”

Podsumowaniem wszystkich tych serialowych opowieści niech będzie fragment serialu „Na dobre i na złe”. W jednym z odcinków została zatrzymana Małgorzata Donovan, którą można było widzieć za kratkami. Jako osoba, która spędziła jakiś czas w państwie o anglosaskiej kulturze prawnej, zażądała niezwłocznego kontaktu z adwokatem. Funkcjonariusz w areszcie – tym razem bardzo dobrze dobrany, nieduży i przysadzisty – uśmiechnął się bezradnie i powiedział: „Proszę pani, to nie jest amerykański film…”.

Gdyby był to bowiem film amerykański, z pewnością mielibyśmy scenę odczytywania tzw. regułMirandy, a że serial jest produkcji rodzimej, zatrzymany także zostaje poinformowany o przysługujących mu prawach, ale w innej formie, a w jakiej – tego można się dowiedzieć, zaglądając do Kodeksu postępowania karnego, do czego zawsze należy gorąco zachęcać.

Podsumowując…

trzeba powiedzieć, że nie należy mieć za złe scenarzystom serialowym, że upiększają świat, czyniąc go prostszym, pozbawionym przyziemnych problemów. W końcu dlatego tak chętnie oglądamy ich twórczość. Ważne jest tylko to, aby na podstawie tych uproszczeń nie budować sobie wizji systemu prawnego ani w Polsce, ani gdziekolwiek na świecie. Niech więc dalej dzielni bohaterowie walczą ze złem tego świata, a my oglądajmy ich dramatyczne losy, w jakiś sposób się pewnie z nimi identyfikując.


* Autor jest profesorem nadzwyczajnym w Katedrze Kryminalistyki Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego.

1 Znajdujące się w po drugiej stronie Wisły, mniej więcej ok. 5–6 kilometrów od rzeczonego tarasu.

2 Jest także możliwość odpowiedzialności karnej osób prawnych, ale to zupełnie nie należy do materii serialowej.

3 Warto jednak wspomnieć, że jest możliwe dochodzenie roszczeń cywilnych w postępowaniu karnym, ale z pewnością byłaby to nadinterpretacja wypowiedzi Korzeckiego.

4 Jednym z najciekawszych pod każdym względem i autentycznych powodów rozwodu, świadczących o rozkładzie pożycia małżeńskiego, był fakt, że mąż wyrzucił – ze złośliwości – wszystkie prawe buty żony.