Felietony

Wietrzenie sal sądowych

Tekst pochodzi z numeru: 3 (132) marzec 2012

Jacek Dubois*

Pierwsze kontakty z wymiarem sprawiedliwości

Pierwszy kontakt z wymiarem sprawiedliwości mnie rozczarował. Wychowany na amerykańskich thrillerach prawniczych spodziewałem się błyskotliwych wystąpień prawników i agresywnych przesłuchań świadków, którzy będą wili się w krzyżowym ogniu pytań. Zamiast tych atrakcji na sali wiało nudą, przez kilka godzin księgowy telewizji monotonnym głosem opowiadał o zawiłościach rozliczania delegacji służbowych. Ława obrończa, jak również skład sędziowski z trudem walczyły z sennością.

Niezrażony pierwszym niepowodzeniem nadal odwiedzałem gmach sądu. Kolejnym wielkim procesem była sprawa działaczy Konfederacji Polski Niepodległej. Tłumy kibiców chciały wspomagać swoją obecnością Leszka Moczulskiego i Romualda Szeremietiewa, którzy składając wyjaśnienia, zamierzali przedstawić sądowi swoje koncepcje polityczne. Niestety sąd wyłączył jawność rozprawy i oskarżonych można było zobaczyć tylko w chwili wprowadzania przez konwój na salę sądową. Na każdym terminie obrońcy toczyli batalię o przywrócenie jawności rozprawy, jednak z uwagi na brak wiary w sukces coraz mniej widzów zjawiało się pod salą. W końcu po kolejnym zarzucie ograniczania przez sąd zasad demokracji przewodniczący uległ i polecił woźnemu sądowemu zaprosić publiczność. Woźny wywołał sprawę i sytuacja stała się krępująca, bo wszyscy widzowie rozeszli się już do domów. Pod salą było pusto. Byłem tylko ja, bo umówiłem się tam z ojcem. Dzięki zbiegowi okoliczności mogłem zobaczyć najwybitniejsze postaci ówczesnej opozycji. Obejrzałem również wcielenie prawniczego zła – panią Bardonową, twarz ówczesnej reżimowej prokuratury.

Na sali sądowej lat osiemdziesiątych zdziwił mnie sposób rozmieszczenia stron procesowych. Za szerokim, pokrytym suknem stołem siedzieli sędziowie, na prawo od nich protokolant, a naprzeciw niego przy jednym stole z sędziami prokurator. W oddali kilku metrów stały ławy obrończe. Sprawiało to wrażenie, że sąd i prokurator stanowią monolit wspólnie wymierzający sprawiedliwość. Po wejściu pierwsze wrażenie oskarżonego nie mogło być optymistyczne. Na szczęście często obraz tego monolitu sprawiedliwości, gdzie sąd orzeka wspólnie z prokuratorem, był tylko pozorny.

Gdy już jako aplikant starałem się dowiedzieć od sędziów, dlaczego mimo kodeksowej równości stron nasze miejsce na sali zaprzecza tej regule, nikt nie znał rozsądnej odpowiedzi. Po zmianie ustrojowej jedną z pierwszych reform było oderwanie prokuratora od stołu sędziowskiego i posadzenie na oddzielnej ławce naprzeciwko obrońcy. Wobec urody wielu pań prokurator reformę tę uważam za jak najbardziej słuszną.

Odciążenie sądu

W latach dziewięćdziesiątych klientela sądowa zmieniła się: opozycjonistów, drobnych spekulantów czy bimbrowników zaczęła zastępować zorganizowana przestępczość. Wymuszenia rozbójnicze, porwania, handel narkotykami zdominowały wokandy sądów karnych. W tym okresie wymiar sprawiedliwości często bywał bezbronny wobec przedsiębiorczości dynamicznie organizującego się świata przestępczego.

Czekałem na wywołanie sprawy, w której broniłem, gdy podszedł do mnie mężczyzna rozmiarów dębu odziany w świecący dres i czapkę bejsbolową. Przedstawił się pseudonimem nawiązującym do urządzeń siejących przemoc i zniszczenie, po czym poprosił o chwilę rozmowy. Okazało się, że jest przyjacielem jednego z sądzonych mężczyzn i postanowił odciążyć nieco sąd w obowiązkach organizacyjnych.

– Którzy świadkowie, panie mecenasie. mają stawić się dziś na rozprawę? – spytał wprost.

Odparłem, że moje preferencje nie mają znaczenia, bo świadkowie zostali wezwani przez sąd i nie mamy na to najmniejszego wpływu.

– Pan się myli – rozmówca patrzył na mnie z politowaniem. – Wejścia do sądu są obstawione przez moich ludzi – poinformował. – Do środka wejdą tylko Ci świadkowie, których pan mecenas wskaże jako przydatnych obronie.

Lekko przestraszony przekonałem go, że w najlepszym interesie jego przyjaciela jest, by wszyscy wezwani świadkowie bezpiecznie dotarli do sądu.

Solidarność świata przestępczego

W latach dziewięćdziesiątych solidarność świata przestępczego była trudna do przełamania dla organów ścigania. Świadkowie milczeli, jeśli zaś gangsterzy znaleźli się na ławie oskarżonych, to na ogół pod zarzutami tak błahymi, że aż uwłaczającymi ich rzeczywistej pozycji.

Ta epoka skończyła się pod koniec lat dziewięćdziesiątych, dzięki wprowadzeniu instytucji świadka koronnego i zakupu kontrolowanego. Metoda zadziałała lepiej, niż się spodziewano. Dotychczasowe zasady obowiązujące w środowiskach przestępczych przewidywały bezlitosną dintojrę w przypadku nieuszanowania zmowy milczenia. Doskonale ilustrowała to scena z filmuMarka Piwowskiego „Przepraszam, czy tu biją”, przedstawiająca zemstę wspólników na kumplu, który poszedł na współpracę z policją. Obawa przed zemstą ze strony świata przestępczego wydawała się silniejsza od pokusy uniknięcia kary w zamian za pójście na współpracę z władzą. Nieoczekiwanie system zadziałał. Okazało się, że pierwsi gangsterzy, którzy podjęli ryzyko, zostali skutecznie ochronieni i uniknęli represji.

Oferta uniknięcia więzienia w zamian za wsypanie wspólników okazała się atrakcyjna. Liczba osób sprzeniewierzających się świętej zasadzie milczenia zaczęła lawinowo rosnąć. Doszło prawie do tego, że świat przestępczy nie miał się na kim mścić, bo większość zainteresowanych ustawiała się w kolejce do zostania świadkiem koronnym. Prokuratorzy, zamiast namawiać podejrzanych do współpracy, zastanawiali się, z czyjej oferty skorzystać. Kto miał do zaoferowania najwięcej, odzyskiwał wolność, zaś reszta petentów zostawała odsyłana z kwitkiem do aresztu.

Ubieganie się o status świadka koronnego zaczęło przypominać przetarg z konkursem ofert. Często prokuratorzy musieli selekcjonować przestępców, z których usług chcieli skorzystać, bo w przypadku przyjęcia wszystkich ofert nie byłoby kogo skazywać. Kandydaci, zdając sobie sprawę, że przyjęte zostaną tylko najlepsze oferty, nie koncentrowali się na tym, co zrobić, by pomóc w ustaleniu prawdy materialnej, ale na tym, co może wzbudzić największe zainteresowanie śledczych, a w konsekwencji doprowadzić do wybrania ich oferty. Kalkulacja była prosta: im ważniejsze osoby zostaną pomówione, tym zainteresowanie ich zeznaniami będzie większe. W konsekwencji takiej polityki karnej do aresztów trafiali pomawiani przez przestępców policjanci, politycy czy przedsiębiorcy.

Na jednej z rozpraw zorganizowanej przestępczości świadek zapytany, co wie w sprawie, podał parę ogólników, podsumowując, że to wszystko, co pamięta, bo rzeczy, o które jest pytany, działy się dawno. Sąd przystąpił do odczytywania jego zeznań z postępowania przygotowawczego. Charakterystyczne było, że wtedy pamiętał każdą datę i szczegół, a dopiero przed sądem dotknęła go amnezja. Zainteresowało to obrońców, którzy spytali, co było przyczyną takiego stanu rzeczy. Świadek szczerze odpowiedział, że w trakcie przesłuchania w postępowaniu przygotowawczym dostał od prokuratora postanowienia o postawieniu zarzutów podejrzanym, dzięki czemu doskonale wiedział, kogo i o co ma pomawiać. Dzięki ściągawce mógł precyzować przebieg i daty opisywanych przez siebie zdarzeń.

Przy tak gromadzonym materiale dowodowym nie jest problemem udowodnić, że bajkowa sierotka Marysia to w istocie upiorny Kuba Rozpruwacz. Nieodpowiedzialne pozyskiwanie dowodów, często bez ich weryfikacji, skutkowało tym, że do sądu trafiały ułomne akty oskarżenia. Konsekwencją były częste wyroki uniewinniające wobec oskarżonych, którzy wiele miesięcy spędzili w aresztach tymczasowych. Przestrzeganie reguł procedury na etapie postępowania przygotowawczego sytuacjom takim by zapobiegło.

Prokuratura nie wydawała się w jakikolwiek sposób zaniepokojona takim stanem rzeczy. Nie słyszałem, by wobec osoby niesłusznie oskarżonej padło kiedykolwiek słowo przepraszam. Śledczy święcili triumfy w chwili kierowania aktu oskarżenia do sądu, zakładając, że dalej jest sprawą sądu, co zrobi ze sprawą.

Konsekwencją takiej polityki stała się zastraszająca ilość procesów o bezpodstawne aresztowanie.

Zmiany w procesie karnym

Niebawem proces karny ma ponownie ulec zmianom. Sfina­lizo­wano prace nad nowelizacją procedury karnej mającą dopro­wadzić do realnego wprowadzenia do procesu karnego zasady kontradyktoryjności. Teoretycznie zasada ta obowiązywała w poprzednich regulacjach, realnie miała jedynie fasadowy charakter.

Przekazywanie do sądu ułomnych aktów oskarżenia powodowało, że to na sądzie spoczywał obowiązek przeprowadzania powtórnego postępowania dowodowego. Trudno stać się bezstronnym arbitrem w sporze prowadzonym przez strony, jeśli to sąd z urzędu musi przeprowadzać dowody, których brak jest wynikiem niedoskonałej pracy organu prowadzącego postępowanie przygotowawcze. Sąd może poszukiwać dowodów zarówno na korzyść, jak i na niekorzyść oskarżonego. W konsekwencji dochodzi do absurdalnej sytuacji, gdy organ orzekający musi się zastanawiać, co by zrobił zarówno w przypadku, gdyby chciał uniewinnić, jak i skazać oskarżonego. Zamiast zachować bezstronność i chłodno w oparciu o zasady wiedzy i doświadczenia życiowego oceniać materiał, sąd zmuszony jest popadać w swoiste rozdwojenie jaźni, szukając argumentów mogących wykazać zarówno winę, jak i niewinność. Rozsądną alternatywą powinno być ograniczenie się do analizy przez sąd przedstawionych dowodów bez zastanawiania się, interesowi której ze stron mają one służyć. W przeciwnym wypadku istnieje niebezpieczeństwo, że jeśli sąd po przeczytaniu aktu wyrobi sobie wstępny pogląd na sprawę, podświadomie będzie podejmować inicjatywę dowodową, by założony a priori przebieg wydarzeń udokumentować, faworyzując siłą rzeczy jedną ze stron. Zaprzeczeniem zasady kontradyktoryjności jest sytuacja, gdy w trakcie prezentowania argumentacji przez strony organ mający ten spór rozstrzygnąć ma równocześnie prawo się do niego włączyć, wspomagając któregoś z adwersarzy.

Jeśli sąd z urzędu dopuszcza dowód, istnieje prawdopodobieństwo, że oczekuje określonego wyniku, a w konsekwencji, że z góry zakłada jako najbardziej prawdopodobny któryś ze scenariuszy. To sytuacja zagrażająca bezstronności.

Projekt Komisji Kodyfikacyjnej miał doprowadzić do tego, że to strony przejmą inicjatywę dowodową, a sąd ograniczy się do roli bezstronnego arbitra oceniającego przedstawione argumenty.

Założenie jak najbardziej słuszne, jednak wykonanie zawiodło. Zgodnie z projektem wprawdzie to strony mają wykazywać inicjatywę dowodową, ale sąd ma również prawo przeprowadzać z urzędu dowody w szczególnie uzasadnionych przypadkach. To strony mają przesłuchiwać świadka, ale sąd takie prawo też zatrzymuje. W praktyce może dojść do sytuacji, że wyjątek pozostanie regułą.

Zastanawiam się, dlaczego komisja zdecydowała się na takie rozwiązanie. Przecież w uzasadnieniu projektu mowa jest o przemodelowaniu procesu karnego w kierunku większej kontradyktoryjności, a zaproponowane rozwiązania takiego skutku nie gwarantują. Jak przy większości reform projektodawcy nie zdecydowali się na kompleksowe rozwiązanie, pozostawiając furtkę, by zasada, którą chcą wprowadzić, mogła zostać wypaczona.

Istotą kontradyktoryjnego procesu jest to, by sąd pozostał obserwatorem zdarzeń, co do których ma wydać werdykt, ograniczając się w trakcie postępowania dowodowego do decyzji, który ze zgłaszanych dowodów dopuszcza. Pozwalałoby to sądowi zaprzestać zastanawiania się, co można zrobić, by dojść do prawdy materialnej, i skoncentrować się na ocenie zaprezentowanych dowodów.

Podział ról

Istotą podziału ról jest to, by wszyscy nie robili tego samego. Weźmy za przykład mecz piłkarski. Jego celem jest zwycięstwo przez strzelenie większej ilości bramek niż przeciwnik. Tak wyznaczony kierunek nie skutkuje tym, że wszyscy zawodnicy stoją pod bramką przeciwnika, by zdobyć upragnionego gola. Ktoś musi bronić własnej bramki, ktoś grać w obronie, a ktoś w pomocy. W przeciwnym wypadku wydzieranie sobie powierzonych przez trenera ról prowadzi do chaosu.

Taki chaos mogą wywołać pozostawione w projekcie odstępstwa od reguł. Proces, tak jak poprzednio, może stać się quasi-kontradyktoryjny. Jeśli od jakiejś zasady tworzy się wyjątki, nie mamy już do czynienia z zasadą.

Zastanawiając się, dlaczego twórcy projektu zdecydowali się na połowiczne rozwiązania, znajduję tylko jedną odpowiedź. Obawiali się, że prokuratura przy jej obecnej organizacji wewnętrznej nie podołałaby wymogom dowodzenia swoich racji przed sądem. Nie potrafiąc zaś doprowadzić do skazania osób winnych, stałaby się w istocie instytucją sprzyjającą rozwojowi przestępczości. Wymaga zatem pomocy, a tym pomocnikiem ma być sąd. Jednak czy jeśli organ powołany przez państwo i finansowany z pieniędzy podatników nie działa w sposób prawidłowy, jest to powód, by był faworyzowany przez państwo, które go powołało do życia? To, że prokuratura nie potrafi się zreformować, jest jej kłopotem, a nie uczestników procesu karnego.Ułomność działania konkretnej instytucji nie powinna wpływać na systemowe rozwiązania.Może na sprawę warto spojrzeć odmiennie. Właśnie wprowadzenie zasady kontradyktoryjności w czystej postaci zmusiłoby prokuraturę do wewnętrznej reorganizacji. Motywacja byłaby tym większa, gdyby poszczególni prokuratorzy ponosili odpowiedzialność za podejmowane przez siebie działania. z

Marzy mi się sąd, w którym spierające się strony, dysponując równymi uprawnieniami, będą tak samo cieszyć się z sukcesów, jak ponosić gorycz porażek wynikłych z własnych błędów.


*  Adwokat, wspólnik w kancelarii adwokackiej Pociej, Dubois i Wspólnicy Sp. j., autor książek, felietonów, słuchowisk radiowych.