Felietony

Gwarancja na tam-tamy

Tekst pochodzi z numeru: 6 (126) czerwiec 2011

Jacek Dubois

Wzajemne kontakty to problem współczesności. Rodzice mają trudności w porozumieniu się z dziećmi, dzieci z rodzicami, partnerzy nie potrafią komunikować się między sobą. Najtrudniejsze są jednak kontakty z prokuraturą. To instytucja zmienna i chimeryczna jak primadonna. Jednego dnia nie ma czasu dla nikogo, następnego tak tęskni za obywatelami, że nie może bez nich wytrzymać.

Prokurator spragniony kontaktu

Dla prokuratora spragnionego kontaktu nie jest straszna ani pora, ani odległość. Jest gotowy wysłać samochód wypełniony funkcjonariuszami na drugi koniec Polski, obudzić obiekt zainteresowania i dowieźć go do urzędu. Prokuratorzy postępują egalitarnie, takie same usługi transportowe świadczone są zarówno członkom rządu, jak i zwyczajnym lumpom.

W jednej z prokuratur, prowadzącej sprawę lewych faktur, zasada przywożenia gości z innych miast stała się zwyczajem. Tydzień w tydzień funkcjonariusze przywozili po kilku podejrzanych. Działania prokuratorów były konsekwentne. Kto się przyznawał i pomawiał innych, wracał do domu, kto szedł w zaparte, jechał do sądu z wnioskiem o areszt. Wieść o tej praktyce docierała do potencjalnych podejrzanych, którzy gdy przyjechano po nich, natychmiast przyznawali się do winy. Uznawali, że bezpieczniej będzie przedstawić własną wersję przed sądem. Metoda prokuratury była skuteczna, tylko sprzeczna z prawem. Podejrzany powinien być zatrzymywany tylko w sytuacjach wskazanych w kodeksie. Jeśli prokurator te reguły lekceważy, narusza prawo i trwoni publiczne pieniądze. Jeszcze atrakcyjniejsze usługi transportowe oferowało przed laty CBA. Prowadząc sprawę, agencja ogłosiła sukces w zwalczaniu przestępczości wśród lekarzy. Jednak ktoś z działu reklamy przeoczył, że prowokacja, którą zorganizowali agenci, okazała się nieudana.

Powstał kłopot: podejrzany zatrzymany, informacja o sukcesie puszczona w eter, a dowodów przestępstwa brak. Agentów wysłano w teren.

Buszując po mieście, wyłapywali przypadkowych pacjentów lekarza i przywozili na przesłuchania, w trakcie których starano się dowiedzieć, czy któryś z nich nie podziękował doktorowi za pomoc medyczną. Podążając tym torem myślenia, można by zatrzymywać przypadkowych przechodniów, przywozić na przesłuchanie i żądać, by opowiadali historie swojego życia. Może któryś wątek zainteresowałby śledczego. Prokurator Andriej Wyszyńskibyłby dumny, że jego wizja znalazła kontynuatorów. Ale miało być o kontaktach.

Gościnność prokuratorów

Gościnność prokuratorów kończy się, gdy to my próbujemy spotkać się z nimi. Wtedy stają się niedostępni. Poprosiłem o możliwość rozmowy z prokuratorem, gdyż firma, dla której pracowałem, była okradana i błyskawiczne podjęcie interwencji mogło przerwać ten proceder. Sekretarka poinformowała mnie, że spotkanie ze stróżem prawa jest niemożliwe, gdyż jest bardzo zajęty.

– Proszę wszystko opisać i złożyć w biurze podawczym – podpowiedziała mi rozwiązanie. Zdesperowany, widząc, że nie przebiję się przez biurokratyczną machinę, postanowiłem użyć fortelu.

– To co mam zrobić ze zwłokami? – spytałem.

– Jakimi zwłokami? – wzbudziłem zainteresowanie urzędniczki.

– No tymi, które znalazłem i o których chciałem opowiedzieć prokuratorowi – brnąłem dalej.

Taksowała mnie wzrokiem, chcąc ocenić, czy się wygłupiam, czy coś jest na rzeczy. W końcu podjęła decyzję.

– W sprawie zwłok proszę skontaktować się z policją. Prokurator jest zajęty.

Niecodzienne formy komunikacji z prokuratorem

Przy takiej dostępności do urzędu ludzie próbują niecodziennych form komunikacji. Ostatnio modne stało się nawiązywanie kontaktów z prokuraturą za pomocą ogłoszeń prasowych.

Został zatrzymany biznesmen. Abstrahując od tego, czy był winny, czy niewinny, po zabezpieczeniu dowodów podstawy dla dalszego stosowania aresztu ustały. Pomimo to prokurator nie tylko nie uchylał środka, ale wystąpił o jego przedłużenie. Nasuwało się domniemanie, że chodzi o tak zwany areszt wydobywczy. Przeciwni takim metodom przedstawiciele różnych środowisk, chcąc, by ich głos stał się słyszalny, zamieścili ogłoszenia z apelem o respektowanie prawa przez prokuraturę. Prekursorzy znaleźli naśladowców. Niebawem przedsiębiorcy zamieścili całostronicowe ogłoszenie w obronie biznesmena, którego prokuratura oskarżyła o niegospodarność. Przedstawiciele biznesu wskazywali, że prowadzi się postępowanie w sprawie, w której nikt nie czuje się pokrzywdzony, i prosili, by przedstawiciele prokuratury powstrzymali nieprzemyślane ingerencje w gospodarkę. Istotnie, jeden dzień działalności bezmyślnego prokuratora jest w stanie unicestwić dorobek czyjegoś życia. Gdy takie apele nie pomogą, to co wtedy pozostanie? Może tam-tamy.

Ingerowanie w działalność gospodarczą

Pomysłowość organów ścigania w zakresie ingerowania w działalność gospodarczą jest nieograniczona. Odwiedził mnie przedsiębiorca z małego miasteczka. Gdy pokazał zarzuty, które mu postawiono, nie mogłem uwierzyć. Miał działać na niekorzyść spółki w ten sposób, że sprzedał udziały w niej innemu przedsiębiorcy, który zbankrutował. Prokurator uznał, że sprzedanie udziałów osobie, która nie odniesie sukcesu gospodarczego, może być przestępstwem.

W innej sprawie nastąpił konflikt pomiędzy udziałowcami walczącymi o przejęcie kontroli nad spółką. Prokurator zainterweniował
błyskawicznie – wkroczył do firmy i zabrał serwer. Przeoczył, że firma funkcjonowała dzięki komputerowej bazie danych. Naj­rozsądniej zachowali się pracownicy, którzy bojąc się, że mogą stracić pracę, zorganizowali pikietę pod prokuraturą i zażądali jego zwrotu. Prokurator znalazł polubowne rozwiązanie – skopiował dane, a serwer oddał. Proste a genialne.

Na styku prawa karnego i gospodarki dla mnie kontrowersyjne są przepisy dotyczące niegospodarności. Dzięki nim prokuratura ma nieograniczoną możliwość weryfikowania efektywności gospodarczej przedsiębiorców nawet, gdy brak jest pokrzywdzonych. Weźmy najprostszy przykład. Spółka należąca do jednego udziałowca odnosi sukcesy gospodarcze. Firma nie ma długów, spłaca wierzycieli, a jej majątek gwarantuje, że wywiąże się ze zobowiązań. Udziałowiec decyduje się przeznaczyć część zysku na cel społeczny. Nie ma pokrzywdzonych, są tylko sami zadowoleni. Jednak przedsiębiorca uszczuplił majątek spółki, czyli swój, i w konsekwencji prokurator może interweniować. Inny przykład: spółka część zysku inwestuje w ryzykowne przedsięwzięcie. Biznes nie wychodzi, co się zdarza, ale nadal brak pokrzywdzonych, bo inwestor ryzykował własne pieniądze, nie krzywdząc nikogo. Kolejny przykład: przedsiębiorca ma kumpla nieudacznika, któremu postanawia pomóc. Kupuje jego niezbywalne wyroby. Dopłaca, ale nikt poza nim nie ponosi tego konsekwencji. Pomógł, ale żyje w obawie, że może do niego zapukać prokurator.

Rozważmy analogiczne sytuacje, gdy spółka ma kilku wspólników. Jeśli wszyscy akceptują takie decyzje, nie ma pokrzywdzonych, czyli brak podstaw do ingerencji wymiaru sprawiedliwości. Oczywiście odmienna byłaby sytuacja, gdyby nadmierna dobroczynność, nieprzemyślane inwestycje czy wspieranie przyjaciół nie było akceptowane przez część udziałowców. Takie działanie naruszałoby ich interesy i żądanie przez nich ich ochrony prawnej byłoby w pełni uzasadnione. Nie rozumiem, dlaczego ustawodawca uznał, że pokrzywdzonym może być sztuczny twór, jakim jest spółka. Logiczniejsze byłoby, gdyby znamiona przestępstwa niegospodarności wyczerpywały działania lub zaniechania skutkujące pokrzywdzeniem kontrahentów bądź udziałowców. Uczestniczyłem w sprawach, w których oskarżano członków władz spółek w sytuacjach, gdy zarówno udziałowcy, jak i uczestnicy rynku błagali prokuraturę o zaprzestanie prowadzenia postępowań szkodzących sprawnie funkcjonującym przedsiębiorstwom. Podejrzewam, że w wielu przypadkach, gdyby prowadzącego postępowanie zostawić na chwilę sam na sam z tymi, których uznał za pokrzywdzonych, i wyłączyć światła, populacja prokuratorów byłaby zbliżona do populacji ptaków dodo.

Mały świadek koronny

Inna instytucja prawna, której reguł funkcjonowania nie potrafię zrozumieć, to przepisy dotyczące tzw. małego świadka koronnego, czyli przestępcy, wobec którego w nagrodę za przekazane informacji sąd nadzwyczajnie łagodzi karę. Regulacje te są odmienne niż w przypadku świadka koronnego, który ma obowiązek zeznawać na każdym etapie postępowania, w zamian za co nie ponosi odpowiedzialności karnej. By uzyskać nadzwyczajne złagodzenie kary, „mały świadek koronny” musi ujawnić posiadane przez siebie wiadomości. Nie ma jednak obowiązku zeznawać na każdym etapie postępowania. Konsekwencje takiej konstrukcji są kuriozalne. Skruszony przestępca najczęściej decyduje się wyjaśniać w postępowaniu przygotowawczym przed prokuratorem. Prokurator zatrzymuje pomówione przez niego osoby i sporządza akt oskarżenia. Jeśli pomawiający sądzony jest razem z pomówionymi, przysługują mu analogiczne prawa jak każdemu oskarżonemu, czyli może odmówić składania wyjaśnień. W konsekwencji sąd odczytuje jego wyjaśnienia złożone przed prokuratorem, jednak ani sąd, ani współoskarżeni nie mają możliwości zweryfikowania ich prawdziwości. Mimo odmowy składania wyjaśnień pomawiającemu należy się nadzwyczajne złagodzenie kary. Analogiczne przepisy obowiązują, gdy pomawiający sądzony jest w odrębnym procesie niż pomówione przez niego osoby. Tam przesłuchiwany jest w charakterze świadka, jednak sąd obowiązany jest uprzedzić go o prawie do odmowy składania zeznań w przypadku, gdy w innej toczącej się sprawie jest oskarżonym o współudział w przestępstwie objętym postępowaniem. Gdy odmówi składania zeznań, sąd odczytuje zeznania z prokuratury, nie mogąc poprzez zadawanie pytań zweryfikować ich prawdziwości. Teoretycznie pomawiający musiałby odpowiadać na pytania, gdyby jego sprawę osądzono wcześniej. Byłby skazany i prawo odmowy zeznań by mu nie przysługiwało. Takie rozwiązanie często uniemożliwia prokuratura, stosując prosty zabieg. Sprawa „małego świadka koronnego” wyłączana jest ze sprawy głównej. Gdy akt oskarżenia dotyczący pomawianych szybko trafia do sądu, sprawa pomawiającego traci tempo. W konsekwencji sąd nie ma możliwości osądzenia w pierwszej kolejności pomawiającego, by uniemożliwić mu odmówienia składania zeznań w procesie przeciwko pomawianym. Ustawodawca doprowadził do absurdalnej sytuacji, że fundamentalne zasady procesu karnego, czyli kontradyktoryjność i bezpośredniość, nie mogą być realizowane. Często zdarza się, że zeznania złożone w postępowaniu przygotowawczym osoby korzystającej z nadzwyczajnego złagodzenia kary są jedynym dowodem w sprawie. Nie wiadomo, jak ta czynność przebiegała, można natomiast zakładać, że nie zostały zadane wtedy pytania istotne dla obrony.

W trakcie jednego z procesów odtworzono sposób, w jaki przesłuchiwano podejrzanego chcącego skorzystać z nadzwyczajnego złagodzenia kary. Prokurator wręczył mu postanowienie o przedstawieniu zarzutów osobie, na której temat był przesłuchiwany. Mając taką ściągawkę, „koronny” nie miał problemu, by zeznać to, czego oczekiwał od niego przesłuchujący. Przy obecnych regulacjach sąd musi wyrokować, nie mogąc przesłuchać jedynego źródła dowodowego. Wystarczyłoby dodanie w kodeksie jednego zdania: że artykułu 60 § 3 i 4 KPK nie stosuje się wobec osoby, która odmawia w zakresie ujawnionych w postępowaniu przygotowawczym informacji składania wyjaśnień lub zeznań przed sądem.

Klient opowiadał mi historię o świadku chcącym skorzystać z nadzwyczajnego złagodzenia kary. Sobotni wieczór w areszcie, podejrzany wali pięściami w drzwi celi. Zjawia się strażnik.

– Muszę natychmiast do telefonu – żąda osadzony.

– Jesteś aresztowany, nie masz prawa telefonować – przypomina mu strażnik.

– Ale ja muszę – błaga podejrzany. – Coś sobie nagle przypomniałem i muszę natychmiast opowiedzieć o tym mojemu prokuratorowi.

A propos zatrzymanych: przeczytałem, że w jednym z komisariatów przeprowadzano remont, w trakcie którego wymontowano z okien kraty. Po zakończeniu prac zamontowano je ponownie, ale w styropianie. Dwaj pierwsi goście znudzeni przedłużającym się pobytem w celi wyrwali kraty i wyszli. Komendzie skończył się fundusz remontowy. Na zamontowanie krat nie ma kasy i komendant skarży się, że nie ma gdzie trzymać zatrzymanych.

Na koniec dowcip, który niedawno słyszałem

W gabinecie pracują dwaj sędziowie. Do pokoju wchodzi adwokat i zwraca się do jednego z nich.

– Panie sędzio, pies pana żony pogryzł mojego psa. Żądam tysiąca złotych odszkodowania, w przypadku niezapłacenia składam sprawę w sądzie.

Sędzia bez namysłu sięga po portfel, wyjmuje żądaną kwotę i wręcza adwokatowi, który po zainkasowaniu odszkodowania opuszcza gabinet. Przez chwilę mężczyźni pracują w milczeniu, po czym sędzia zwraca się do kolegi, który zapłacił odszkodowanie.

– Mój drogi, czy twoja decyzja nie była nieco nieprzemyślana? Przecież obaj wiemy, że ten adwokat nie ma psa, a ty nie masz ani psa, ani żony.

– To prawda – przyznaje sędzia. – Ale ty to wiesz, ja to wiem, ale kto wie, co się stanie, jak sprawa trafi do sądu.

Cały urok Temidy w tym, że jest zagadkowa. Po co sądy, jeśli wszystko byłoby od razu jasne?


* Wspólnik w kancelarii adwokackiej Pociej, Dubois i Wspólnicy Sp. j., autor ksią­żek, felietonów, słuchowisk radiowych.