Felietony

Prawo rzymskie a „rzymskie prawo”

Tekst pochodzi z numeru: 04 (160) Kwiecień 2015

Dr hab. Maciej Jońca

Efemeryczna różnica pomiędzy prawem rzymskim a „rzymskim prawem” jak umykała, tak umyka naj­wybitniejszym polskim romanistom. Dostojni profesorowie, którzy dojrzeli do tego, by własnym nazwiskiem firmować podręczniki mieszczące w sobie mądrości prawnicze starożytnych Rzymian, nadawali i nadają im zwykle tytuły w rodzaju: „Rzymskie prawo prywatne na tle praw antycznych” (Rafał Taubenschlag), „Rzymskie prawo prywatne” (Cezary Kunderewicz; Wiesław Litewski), „Rzymskie prawo prywatne. Zarys wykładu” (Wacław Osuchowski, Marek Kuryłowicz, Adam Wiliński), „Rzymskie prawo prywatne. Kompendium” (Antoni Dębiński). Ależ to błąd oczywisty! Dalecy od zamiaru godzenia w zasiedziałe na piedestałach świętości, czujemy się w obowiązku sprawę wyjaśnić i dlatego spieszymy z przedstawieniem stosownego wywodu w tej materii.

„Rzymskie prawo” – geneza

17.1.1945 r. 1. Armia Wojska Polskiego wyzwoliła Warszawę. W chwili wejścia do miasta żołnierzy Zygmunta Berlinga (1896–1980) wspaniała niegdyś europejska metropolia, zwana przed wrześniem 1939 r. Paryżem Północy, przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Według ostrożnych szacunków na skutek działań wojennych, do czego wliczyć należy zniszczenia będące wynikiem powstania warszawskiego, około 84% zabudowy lewobrzeżnej Warszawy zostało kompletnie zniszczone. Po wyparciu Niemców do miasta powoli zaczęli wracać jego przedwojenni mieszkańcy oraz przybysze, choć życie codzienne w pierwszych miesiącach 1945 r. było tu niezwykle ciężkie. Do stałych bolączek związanych z problemami mieszkaniowymi oraz aprowizacją dochodziło prawne bezhołowie. Co prawda już 3 lutego Krajowa Rada Narodowa podjęła uchwałę o odbudowie stolicy oraz skoncentrowaniu w niej wszystkich urzędów centralnych, ale osiągnięcie stanu względnej stabilizacji w mieście wydawało się wówczas jeszcze bardzo, ale to bardzo odległe. Podobnie rzecz się miała z zaprowadzeniem w mieście jako takiego ładu prawnego. Wciąż trwała przecież wojna, a i sytuacja polityczna związana z planami Sowietów wobec Polski nie nastrajała optymistycznie. Dlatego przedwojenni mieszkańcy Pragi czy Targówka zamiast oglądać się na skuteczną politykę legislacyjną państwa, nadal rządzili się, wzorem swoich czcigodnych protoplastów, „rzymskim prawem” (nie mylić z prawem rzymskim!). I… tak już zostało.

Niezrównanym kronikarzem historii warszawskich ulic po wsze czasy pozostanie Stefan Wiechecki (1896–1979), szerzej znany jako Wiech. Zasłynął jako autor niezliczonych felietonów i zabawnych opowieści ogłaszanych na łamach „Życia Warszawy”, „Kuriera Codziennego” i „Ekspresu Wieczornego”. W humorystyczny sposób kreślił w nich obraz warszawskiej ulicy, skutecznie ocieplając jej wizerunek. Miał zresztą do tego wspaniałe predyspozycje. Do szemranych kontaktów i podwórkowej erudycji dochodziło gruntowane wykształcenie irozeznanie w kulturze klasycznej. Nie bez kozery Julian Tuwim (1893–1953) nadał mu miano Homera warszawskiej ulicy, a inni widzieli w nim „Plauta współczesnej Warszawy”. Znał łacinę! Fraza de mortuis aut tene, aut nihil w przekładzie mistrza brzmi: „Na mortusiaków nie pyskować, bo mogą nasze w Zaduszki nastraszyć”1. Nie dziwi więc, że to właśnie on zauważył coś, czego do dziś nie dostrzegli uczeni zawodowo uprawiający prawo rzymskie. Moment pierwszego kontaktu pisarza z nieznanym mu systemem prawnym jest trudny do uchwycenia. Wydaje się jednak, że nastąpiło to w już w drugiej połowie lat 20. w stołecznym sądzie grodzkim, gdzie został sprawozdawcą. Obserwując rozprawy dotyczące kradzieży, pobić, bójek, sąsiedzkich konfliktów itp., z pewnością niejednokrotnie miał okazję obserwować zderzenie dwóch porządków: państwowego i „rzymskiego”.

Sprawa obrazu

Spod pióra Wiecha, poza mnóstwem prac drobnych, wyszły dwie powieści: „Café pod Minogą” oraz „Maniuś Kitajec i jego ferajna”. Bohaterem drugiej jest Marian Kondracki, warszawski taksówkarz, znany pod pseudonimem Maniuś Kitajec. Do grona jego wypróbowanych przyjaciół, również jak on taksówkarzy, należą bracia Piskorszczaki (Stanisław i Wacław zwany Szmają) oraz czarnoskóry Jumbo.

Zanim przejdziemy do „rzymskiego prawa”, godzi się streścić jeden z wątków opowieści. Pewnego dnia Szmaja wskutek napadu zostaje ranny i traci taksówkę stanowiącą własność jego czarnoskórego kolegi. Przyjaciele podejmują więc zakrojone na szeroką skalę poszukiwania. Wkrótce zgłasza się do nich podejrzany typ, przedstawiający się jako Szerlok, który siłą perswazji namawia ich, by towarzyszyli mu w podróży do Szczecina, gdzie rzekomo miało się znajdować skradzione auto. Na podróż decydują się Jumbo i Szmaja. Na miejscu Szerlok włamuje się do miejscowego muzeum, kradnie trzy cenne obrazy, po czym… znika. Pechowym taksówkarzom zostaje w rękach jedynie finezyjne studium zatytułowane „Dama z tulipanem”. Nieświadomi wartości płótna taksówkarze sprzedają je na bazarze Różyckiego handlarzowi noszącemu pseudo Miętus. Kiedy sprawa się wyjaśnia, w popłochu wracają, by odkupić skradziony obraz. Tymczasem Miętus, zgorszony nagością modelki, zdążył dokonać drobnej „reorganizacji” przedstawienia, domalowując damie strój kąpielowy, strumyk przerabiając w rzekę i – dla lepszego efektu – umieszczając w tle… most Poniatowskiego i Pałac Kultury. Obraz udało się odzyskać, a następnie nolens volens przekazać organom porządku publicznego. Szmaja, Jumbooraz dwaj domorośli antykwariusze w ekspresowym tempie wylądowali w areszcie śledczym z zarzutem włamania i kradzieży dzieł sztuki wielkiej wartości, a sprawa zyskała międzynarodowy rozgłos.

Fakt ten oburzył jednego z gości legendarnej Café pod Minogą, który w rozmowie z panemAniołkiem (szefującym owemu gastro­nomicznemu przybytkowi) dał wyraz rozżaleniu w słowach: „Wiesz pan, że ja tego nie mogie zrozumieć, jakiem prawem takie na przykład Anglicy mogą się wtrącać do moich widoczków, czy ja ich mam w mojem muzeum, czy mój własny narodowy, polski, znaczy się, złodziej ich ukradł. To jest sprawa domowa, taka więcej rodzinna i żaden zagraniczny rząd nie ma tu nic do dziamania”. Pan Aniołek, człowiek w „rzymskim prawie” biegły, natychmiast rozwiewa jednak wszelkie wątpliwości: „To się panu tak tylko wydaje – jako lejkowi, czyli człowiekowi nieuświadomionemu. Każen prokurator czy sędzia z miejsca pana obetnie, że nie masz pan racji. Każde jedne arcydzieło sztuki stanowi własność całego świata i nie ma prawa być kradzione przez osoby prywatne. W czasie wojny, owszem, jedna narodowość może drugiej podkręcić takie obrazy czy inne rzeźby, ale pod waronkiem, że okaże się zwycięzcą. W przeciwnem razie takie państwo bierze się jak zwyczajnego złodzieja za morde i artystyczny towarek odbiera nazad. W pokojowem czasie międzynarodowa mieszana policja czuwa nad tem, żeby obrazy o ile możności nie zmieniali bezpłatnie swoich właścicieli. I poniekąd właśnie przez ten paragraf Anglicy czy Francuzi mogą się nie zgodzić na wypuszczenie z mamra Szmai, aż się tamte dwa pozostałe landszafta znajdą. Takie już rzymskie prawo”2.

Jesteśmy pełni podziwu, słysząc wywód pana Aniołka. Nie tylko bowiem udało mu się dokonać syntezy zjawisk teoretycznie niedających się połączyć, ale jego wywód dotyczący prawnej ochrony dzieł sztuki ewidentnie przewyższa krajowe i międzynarodowe regulacje w tym zakresie.

Po pewnym czasie Maniuś i jego przyjaciele otrzymują cynk, że Szerlok zamierza opuścić Polskę, wywożąc ze sobą skradzione płótna, a w tym celu obstalował walizkę z podwójnym dnem u zaufanego tapicera – Kurkiewicza. Szybko dochodzi do spotkania pomiędzy szoferem i rzemieślnikiem, efektem czego jest następujący dialog:

„– Rozchodzi się o to, że walizka miała podwójne dno, że on tam pod tem jedwabiem coś umieścił, »na eksport«, uważasz pan?

– Dla mnie to rzecz obojętna, mógłby tam nawet pana osobę wykwitować i do Ameryki wysłać, żebym ja tylko nie widział. Moje prawo usługie wykonać i reszta mnie nie obchodzi.

– Nie można tak mówić, obywatelu, obowiązkiem naszem jest nie tylko nie pomagać w przestępstwie, ale w miarę możliwości nakryć i doprowadzić do władzy. W przeciwnem razie można sobie wcale nieźle posiedzieć w charakterze wspólnika. Takie jest rzymskie prawo.

– Może takie jest rzymskie prawo, ale ja nic nie widziałem”3.

Tym razem, jak widać, „rzymskie prawo” wykazuje zadziwiającą zbieżność z rozwiązaniami obowiązującymi w prawie stanowionym Polski Ludowej (i nie tylko). Tapicer Kurkiewiczewidentnie narażał się na zarzut pomocnictwa.

Prawne koncepcje pana Piecyka

Innym charakterystycznym bohaterem pojawiającym się często w opowiadaniach Wiecha jest pan Teofil Piecyk. Znakomity varsavianista i niezrównany interpretator historii Polski niezgorzej zna się również na prawie – na „rzymskim (rzemskim) prawie”, ma się rozumieć. Już studenci pierwszego roku studiów prawniczych podczas wytężonej nauki uzyskują podstawowe informacje na temat osobowości prawnej. Dlatego zarówno oni, jak i ich starsi koledzy są w stanie pojąć, że podmiotem praw i obowiązków zdolnym do podejmowania czynności prawnych we własnym imieniu może być chociażby warszawska dzielnica Targówek. W podobny sposób rozumuje pan Piecyk, choć – co należy podkreślić – podobny nie znaczy… identyczny. Oto oprowadzając po Warszawie jedną z licznie przybywających wycieczek, oryginalny przewodnik powiada: „Dzisiej, proszę wycieczki, zwiedzamy najstarsze miasto w Polsce, które Warszawę ma rzemskie prawo »po zapałki posyłać«, bo przy niem jest za małoletnie pętaczynę w wieku szkolnym. Rozchodzi się delikatnie o Targówek, skąd, jak z pewnością Państwo macie zaszczyt wiedzieć, sam jestem rodem”4. Gdybyśmy chcieli przełożyć na język prawniczy myśl panaPiecyka, należałoby powiedzieć, że Warszawa jest wobec Targówka jednostronnie zobowiązana. A wszystko dlatego, że tak stanowi „rzemskie prawo”. Co na to Pani Prezydent miasta stołecznego Warszawy?

Przemawiając do innej grupy gości zwiedzających stolicę, pan Piecyk peroruje: „W dawnem czasie pod Kopernikiem zbierali się kwasiarze kapusty, każden jeden w białym fartuszku z szatkownicą na plecach. Tu musiem nadmienić, że szatkowaniem zajmowali się mularze warszawscy, bo wtenczas, nie tak jak dzisiaj, na jesieni cała budowa stawała i budowlane remiechy musieli się w ten deseń ratować. Kwasili kapustę na medal, chociaż często, gięsto zdarzali się przy tem nieporozumienia z klientami. Kapusta, żeby była winkowata, musi być deptana bosemi nogami. Takie jej rzymskie prawo, ale nie każden to rozumie i niejedna paniusia, jak zobaczyła w swojej beczce kapusty szatkowników zaiwaniających na bosaka błękitnego walczyka, zemglona padała na ziemię. Ale ogólnie klienci byli zadowoleni”5. Znowu należałoby przypomnieć, że zgodnie ze współczesnym prawem cywilnym, opartym na prawie rzymskim, podmiotem prawa może być osoba fizyczna, osoba prawna bądź jednostka organizacyjna nieposiadająca osobowości prawnej, o ile prawo wyposażyło ją w zdolność prawną. W „rzymskim prawie”, czego niezbicie dowodzi wykład pana Piecyka, jest tak samo, tylko… inaczej. Prawa podmiotowe należą się również kapuście przeznaczonej do ukiszenia.

Epilog

I co Państwo na to? Czyż „rzymskie prawo” ustępuje w czymkolwiek antycznemu ius Romanum? Jakaż finezja! Co za głębia! Nie można mieć za złe Wiechowi, że podjął się niełatwego zadania popularyzacji tego systemu wśród – jak mawiał pan Aniołek – lejków, a po naszemu: laików. Ale, ale! Czy to nie z powodu popularyzowania „rzymskiego prawa” swego czasu spadły na Wiechakłopoty? Oto 1.9.1951 r. nabrał mocy niesławny „Wykaz książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu”, w którym znalazła się cała twórczość „Homera warszawskiej ulicy”. Zgodnie z poufnymi instrukcjami również książki Stefana Wiecheckiego miały zostać wycofane z publicznych bibliotek, a następnie zniszczone. Nie jest tajemnicą, że w dobie stalinizmu władze komunistyczne w Polsce nieprzychylnym okiem patrzyły na porządek prawny zbudowany w oparciu o koncepcje stworzone jeszcze przez starożytnych Rzymian. Wiech mógł więc paść ofiarą fatalnego zbiegu okoliczności. Ówcześni decydenci nie wiedzieli przecież tego, co wiedział Wiech, a teraz wiemy i my. Prawo rzymskie i „rzymskie prawo” to dwa zupełnie odrębne systemy. Ba! Odrębne galaktyki! Nie można jednak komunistycznych decydentów winić, skoro w odmętach niewiedzy jeszcze dziś brodzi większość polskiej kadry profesorskiej.


* Doktor habilitowany nauk prawnych, historyk sztuki, adiunkt w Katedrze Prawa Rzymskiego KUL.

1 Wiech, Helena w stroju niedbałem, czyli królewskie opowieści pana Piecyka; Ksiuty z Melpomeną, Warszawa 1979, s. 87.

2 Wiech, Café pod Minogą; Maniuś Kitajec i jego ferajna, Warszawa 1977, s. 381–382.

3 Ibidem, s. 423–424.

4 Wiech, Śmiech śmiechem, Warszawa 1986, s. 62.

5 Wiech, Szafa gra, Warszawa 1955, s. 332.