Felietony

Wbrew regułom, czyli o modzie i globalizacji

Tekst pochodzi z numeru: 02 (95) luty 2008

mec. Jacek Dubois

„(…) W tych czasach pisarstwo, jakie uprawia Jacek Dubois, smakowite i celne w każdej epoce, zyskuje dodatkowy walor rozpraszania umysłowych mroków. Bo tak ciemno się robi, że trzeba zapalać dwie zapałki – tę drugą, żeby zobaczyć, czy pali się pierwsza.”

(z książki)

Dawniej adwokaci pracowali w zespołach adwokackich. Mój był specyficznym miejscem. W poczekalni kłębił się tłum, będący istną galerią typów: działacze Solidarności, drobni kombinatorzy, rozwodnicy, przestępcy, artyści w pełnej symbiozie oczekiwali na swoją kolejkę. Wśród nich królowała pani Kazia – woźna, której temperament nie pozwalał na obojętność wobec ludzkich problemów. Była zaufaną powierniczką wszystkich tajemnic, każdy nowo przybyły zdradzić musiał powód wizyty. Następnie pani Kazia udzielała bezinteresownie porady prawnej, a gdy czyjaś historia szczególnie ją wzruszyła, proponowała, że zaświadczy niewinność tej osoby choćby i w sądzie.

Po uwolnieniu się od pani Kazi klient wchodził do pokoju przyjęć. W moim zespole było to pomieszczenie wielkości hali, w którym stało czternaście biurek. W takich warunkach o zachowanie dyskrecji było trudno. Klienci konfidencjonalnie przysuwali się do adwokatów i sce­nicznym szeptem próbowali przedstawić swój problem. W końcu ktoś nie wytrzymywał i podnosił głos, aby pod­kreślić skalę niesprawiedliwości, jaka dotknęła go ze stro­ny sądu. Po chwili rozbrzmiewały już wszystkie głosy, pokój zaczynał przypominać wściekły ul i klient, chcąc być słyszany, musiał krzyczeć do ucha adwokata. Czasem dochodziło do sytuacji groteskowych, gdy okazywało się, że w tym samym pokoju porady prawnej zasięgają przy sąsiednich biurkach rozwodzący się współmałżonkowie lub sprawca i ofiara przestępstwa.

W tym okresie wielkie firmy prawnicze znałem z książek i kina. Z zazdrością oglądałem wspaniałe gabine­ty, nienaganne garnitury, tłumy asystentów. Kompetencja, elegancja, dyskrecja. Wszystko to wydawało się sennym marzeniem. Realnością był sąd przy ówczesnej ulica Świer­czewskiego.

Rarytasem było jednak trafić na proces, gdzie przemawiali najznamienitsi obrońcy tych lat: mecenasi de Virion, Pociej, Jaworski, Wende, Piesiewicz… Przemó­wienia te ściągały tłumy godnych ich erudycji znawców.

Stan wojenny się skończył, publiczność sal sądo­wych – rozpierzchła, marzenia sprzed lat zaczęły się spełniać. Do Warszawy zjechali prawnicy z całego świata. Powstały kancelarie, których nie powstydziłby się Nowy Jork czy Londyn. Każda transakcja biznesowa asekurowa­na jest przez grupę świetnie przygotowanych prawników, wręczających wizytówki z nadrukiem międzynarodowych kancelarii o wieloletniej tradycji. Co jednak wydaje się przykre: w pamięci zostaje nazwa kancelarii, a mało kto pamięta konkretnego człowieka.

Ostatnio wpadła mi w ręce dość zabawna lektura – instrukcja „Ubraniowy kodeks dla Pań i Panów”, wprowadzona przez jedną z największych i najbardziej renomowanych zagranicznych firm prawniczych. Z owej lektury prawnik dowie się, ni mniej, ni więcej, że „Wygląd każdego pracownika to tzw. pierwsze wrażenie, jakie wywiera na innych, dlate­go jest tak ważny”.

Po tym odkrywczym stwierdzeniu następuje szereg porad praktycznych, np. że marynarka i spodnie powinny być z jednolitego kolorystycznie i fakturowo materiału, przy czym materiał ów „winien być gładki, bez deseniu typu kratka czy tenis”. Marynarka zaś „powinna mieć długość co najmniej do linii pośladków, nie może być jednak zbyt długa typu surdut”.

Krótko mówiąc – podręcznik dla idiotów. Nie jestem przeciwny obowiązującym w każdym zawodzie kanonom. Cenię elegancję. Sam czułbym się niepewnie, zasięgając opinii u adwokata w stroju rockersa, podziwia­jącego w trakcie rozmowy nowy tatuaż. Jak niskie wyobra­żenie o pracownikach muszą mieć szefowie tej firmy, skoro dorosłym ludziom, światowym specjalistom, udzielają poleceń co do stylu ubioru! Prawnicy to dla nich koman­dosi w popielatych garniturowych uniformach.

Prawnik na pewno powinien być elegancki, budzący zaufanie, niemniej ma prawo decydować sam, jak ów stan osiągnąć. Ktoś, kto zakłada, że prawnik w jego kancelarii nie potrafi się samodzielnie ubrać, niech unormuje drugą instrukcją obowiązkowy rozmiar płata czołowego mózgu podwładnych. Problem nie jest bynajmniej wydumany: ostatnio opowiadano mi o prawniczce, odesłanej przez szefa kancelarii do domu, ważyła się bowiem przyjść do pracy w zielonym żakiecie.

Przestudiowawszy instrukcję, z niekłamanym obrzy­dzeniem spojrzałem w lustro. Flanelowe spodnie, tweedowa marynarka, o zgrozo, w kratkę! Komplet wykroczeń przeciw „Ubraniowemu kodeksowi Panów”, czyli pierwsze wrażenie wręcz zabójcze. Nigdy nie będę idealnym prawnikiem, nie znajdę zatrudnienia w renomowanej firmie. Lecz że w naszej kancelarii pracują głównie damy, z zapartym tchem przeczytałem „Ubraniowy kodeks dla Pań”.

Dowiedziałem się, że damski strój do pracy jestodpowiednikiem męskiego garnituru, musi więc być skromny. Najodpowiedniejsze kolory to wszelkie odcienie szarości, od jasnopopielatego po ciemny antracyt. Jaskrawe barwy „nie są odpowiednie”. Sukienki „nie mogą być krótsze niż pięć centymetrów od kolan, mogą być także poniżej kolan, nigdy jednak do kostek”. Ścisłe reguły obowiązują też praw­niczkę w zakresie obuwia: „nie można pokazywać palców u nóg”. Buty winny być na obcasie i „nie przypominać pan­tofli domowych”. Zakochane dowiedzą się, że strój nie powi­nien być powiewny i romantyczny, lecz „dobrze skrojony i bliżej ciała”. W pracy obowiązuje kobietę (obcy jej widać poza pracą) schludny wygląd: wzorowej prawniczce przy­świecać powinna najbezpieczniejsza zasada: „im prościej, tym lepiej”.

Podbudowany, przeszedłem się po kancelarii spraw­dzić, czy choćby koleżanki spełniają wymogi wzorowego prawnika. Wynik obchodu był fatalny: wszystkie ładne, młode, świetnie wykształcone i bez śladu respektu dla „Ubraniowego kodeksu dla Pań”. Żadna nie stosowała się do zasady „im prościej, tym lepiej”, każda natomiast starała się wyrazić osobowość także strojem. Niekompetencja, zgroza i naruszenie podstawowych reguł!

Opowiadano mi, że bufet Teatru Narodowego sły­nie z ruskich pierogów. Ich smak ściąga zarówno artystów teatru, jak i clerków pobliskiego Citibanku. Któregoś dnia do bufetu wpadł panJan Nowicki, krzycząc do bufetowej: „Pani Krysiu, są jeszcze ruskie, czy klony wszystko zżarły?”.

Zastanawiam się, kto wymyślił, że na wzorzec praw­nika lub bankiera powinien się zgodnie z instrukcją składać popielaty garnitur z jednolitego kolorystycznie i fakturowo materiału z niezbyt szerokimi klapami oraz marynarką zakrywającą pośladki, klasyczny krawat „szare złoto”, biała koszula i ciemniejsze od garnituru buty, w których ukryte są ciemne i długie skarpetki? Czy pro­fesjonalizm musi łączyć się z depersonalizacją?

Niedawno czytałem biografię najsłynniejszego ame­rykańskiego adwokata przełomu XIX i XX w.,Clarence’a Darrow. Nie był nigdy związany z wielką prawniczą firmą; wielkość zawdzięczał inteligencji, pracowitości i od­daniu sprawie. Większość życia poświęcił na obronę amerykańskich przywódców związkowych. Był nieprzejed­nanym wrogiem kary śmierci. W trakcie jednego z proce­sów, gdzie jego klientowi groziło krzesło elektryczne, na mowę obrończą potrzebował trzech dni. Bronił, mimo że trzeciego dnia zawodził go już głos. W sali panowała jednak taka cisza, że słyszano każde słowo. Przemawiał bez marynarki, chodząc tam i z powrotem po dusznej sali sądowej, tylko w koszuli z rozluźnionym krawatem, roz­wiane włosy wpadały mu w oczy. Po wystąpieniu prasa nazwała go starym lwem. Przeszedł do historii nie dzięki nienagannemu pierwszemu wrażeniu, ale pasji, odwadze i determinacji. Wygrał podwójnie, bo uratowany przezeń klient, odsiadując dożywotni wyrok, resztę życia poświęcił pracy nad reformą amerykańskiego więziennictwa.

Nie znaczy to, że jestem przeciwko regułom, że nie wierzę w procedury. Mam pewność, że aby kupić bank czy fabrykę, najlepiej stosować sprawdzone zasady i wzorce. Nie chcę tylko, by procedury zabijały w człowieku indywi­dualność i niepowtarzalność.

W zeszłym roku odbyło się z udziałem Billa Clin­tona seminarium poświęcone globalizacji. Przedstawiono wiele mądrych uzasadnień, że jest ona niezbędna. Ale padł też argument, że niedługo w każdym zakątku świata da się wejść do McDonalda, gdzie hamburger będzie smakował tak, jak w Ameryce. Może to wspaniałe, ja jednak wolę w Hiszpanii zamówić zamiast hamburgera paellę, w Portu­galii feijoadę, a w Maroku kuskus. Doceniając zalety glo­balizmu, mam głęboką wiarę w regionalizm. Fabrykę na całym świecie kupuje się co prawda według tych samych standardów. Ale gdybym miał sprawę w murzyńskiej wios­ce z szamanem w roli arbitra, nie wiem, czy chciałbym skorzystać z usług globalnego adwokata ubranego wedle obowiązującej etykiety. Wolałbym miejscowego prawnika w spódniczce z bananów, z pióropuszem na głowie. Każde miejsce ma własną specyfikę. Zacząłem od wspom­nienia o mym dawnym zespole adwokackim, bo Polska, mimo wszystkich przemian, to nadal odległe peryferia świata, a jej prawniczą spécialité de la maison były między innymi takie właśnie zespoły. W nich to najlepsi prawnicy tworzyli historię adwokatury. Ich wielkości nie zdołała przytłumić ani brzydota biura, ani brak garnituru od Armaniego. Tę polską odmianę starych lwów cenię dużo wyżej od wyznawców ubraniowego kodeksu. Klony sprawdzają się najlepiej na zbiorowych fotografiach.


* Niniejsze opracowanie pochodzi z publikacji: J. Dubois, Kto wrobił Kubusia Pu­chatka?, Warszawa 2007.

jacek_dubois

Jacek Dubois – urodzony 17.5.1962 r. w Warszawie. Adwokat, wspolnik w Kancelarii Adwokackiej Pociej, Dubois i Wspolnicy Sp. j. Specjalizuje się w prawie karnym oraz sprawach z zakresu dobr osobistych. W swojej praktyce był obrońcą lub oskarżycielem posiłkowym w kilkuset sprawach karnych. Jest autorem pięciu książek: A wszystko przez Faraona, Koty pustyni, Sfinks w (o)błędzie, Kto wrobił Kubusia Puchatka?, Kosmiczny galimatias. Autor słuchowisk radiowych i felietonow.