Zbędne ogniwo
Zapraszamy do lektury kolejnego felietonu autorstwa mec. Jacka Dubois. Traktuje on o paradoksach epoki socjalizmu. Czytając ten materiał, można odczuć ulgę, że te czasy bezpowrotnie minęły. Jednak nawet dziś, oglądając serwisy informacyjne, trudno oprzeć się wrażeniu, że system, w którym przyszło nam żyć, również nie jest idealny.
Kontrrewolucjoniści i spekulanci
Wybierając temat pracy magisterskiej, chciałem wyspecjalizować się w dziedzinie prawa, dzięki której mógłbym zabłysnąć na aplikacji adwokackiej. Czytając gazety, badałem, jakie czyny są najzacieklej ścigane przez milicję. Lektura kronik kryminalnych wskazywała, że główne zagrożenie dla ludowej władzy stanowili opozycjoniści nazywani wówczas kontrrewolucjonistami i spekulanci. Z pozoru ta pierwsza dziedzina „przestępczości” wydawała się atrakcyjniejsza. W praktyce jednak najczęściej zatrzymywano osoby rozrzucające ulotki. Nie obowiązywały już wtedy drakońskie dekrety stanu wojennego i najczęściej stosowaną metodą represji było wymierzanie kar za zaśmiecanie miasta.
Pisanie pracy magisterskiej o problematyce walki ze śmieciami połączone z przytaczaniem niezbędnych wówczas w każdym opracowaniu poglądów Marksa, Engelsa i ich ideowych następców nie zawładnęło moją wyobraźnią. Zdecydowałem się na wariant drugi, czyli spekulacje. Podejrzewam, że większość obecnych studentów może mieć problemy ze zrozumieniem, na czym to przestępstwo mogło polegać. Spekulacja kojarzy się z wszelkiego rodzaju sytuacjami wyjątkowymi. W trakcie kataklizmów czy wojen istnieć powinien solidaryzm społeczny prowadzący do takiej dystrybucji dóbr, by wszyscy mogli przetrwać. W sytuacji zagrożenia dla narodu osoby magazynujące i ukrywające dobra pierwszej potrzeby lub w sposób szalbierczy zawyżające ich ceny podlegały karze. Gdy zagrożenia znikały w normalnych warunkach gospodarki rynkowej, uchylano ustawy antyspekulacyjne. Okazuje się, że w Polsce Ludowej stan klęski żywiołowej trwał ponad czterdzieści lat, ponieważ w latach 80., gdy pisałem swoją pracę, w dalszym ciągu obowiązywały przepisy antyspekulacyjne wprowadzone w latach 40., a potem jedynie modyfikowane. W państwie, które aspirowało do znalezienia się w dziesiątce najbardziej rozwiniętych gospodarczo krajów, mógł istnieć spekulant.
Zbędne ogniwo w dystrybucji dóbr
Dzisiaj trudno nawet zgadnąć, na czym działanie spekulanta miało polegać. Otóż, według najprostszej definicji, spekulant to zbędne ogniwo w dystrybucji dóbr. Mechanizm socjalistycznego handlu był prosty: producent, hurtownik, detalista. Ktokolwiek próbował wedrzeć się w ten z góry ustalony porządek, stawał się kryminalistą. Wytworzyła się sytuacja absurdalna. Na całym świecie najszacowniejsze wydziały ekonomii uczyły swoich słuchaczy, co zrobić, by jakiś towar kupić taniej, by potem sprzedać go drożej. W tym samym czasie w Polsce każdy, kto próbował wedrzeć się w monopolistyczny układ i zarobić na różnicy cen, stawał się przestępcą.
Nie było to jedyne oblicze spekulanta, drugie to gromadzenie towarów i przetrzymywanie ich do czasu, gdy cena wzrośnie, by następnie odsprzedać je z zyskiem. Tu sytuacja była podobna: zachodni studenci uczyli się o opcjach i o tym, jak powstrzymać nerwy, by za szybko nie sprzedać towaru, i jak na takiej operacji najwięcej zarobić. W Polsce za te same praktyki trafiało się do więzienia. Czytanie literatury poświęconej spekulacji było nie lada przeżyciem. Najznakomitsze autorytety spierały się w naukowych publikacjach, czy przedmiotem tego przestępstwa mogą być tylko towary powszechnego użytku, czy także dobra luksusowe. Po długiej prawniczej debacie uznano, że przedmiotem przestępstwa polegającego na gromadzeniu mogą być wyroby kolekcjonerskie ze złota. Na poważnie zastanawiano się, czy przestępstwo to można popełnić, gromadząc obrazy, zabytkowe krzesła czy podobne przedmioty. Naukowcy toczyli spory, co znaczy słowo „niewspółmiernie”, czy posiadanie pięciu par butów jest już gromadzeniem, czy jeszcze burżuazyjną próbą nadążania za modą. Podejrzewam, że w przypadku rewizji przeprowadzonej przez funkcjonariuszy dawnego MO w garderobie losowo wybranej współczesnej Polki zarekwirowano by większość odzieży jako przedmiot przestępstwa, a właścicielkę przewieziono do prokuratury, gdzie śledczy zdecydowaliby o natychmiastowym aresztowaniu.
„Anegdoty” realnego socjalizmu
Gdy pisałem swoją pracę, prasa opisywała jedną z najabstrakcyjniejszych spraw ówczesnego sądownictwa. W niedużej miejscowości nie było piekarni, ówczesny transport działał z pewnym opóźnieniem, zatem mieszkańcy mogli nabywać jedynie kilkudniowe pieczywo. Jeden z tubylców zbuntował się przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Postanowił PKS-em jeździć do sąsiedniej miejscowości, skąd przywoził świeże chrupiące bułki. Grupa sąsiadów poprosiła, by im też przywoził te rarytasy. Układ został zawarty, sąsiedzi partycypowali w kosztach biletu na PKS, w zamian za co otrzymywali świeże pieczywo. O tym procederze niebawem powiadomione zostały organy ścigania. Sprawa nie wymagała wiele wysiłku intelektualnego od prokuratora. Kupował taniej i sprzedawał drożej, zatem spekulant. Zgodnie z prawem musiał trafić do więzienia, a sąd powinien orzec przepadek jego całego majątku. Gdy media opisały ten przypadek, zaczęto dyskutować, czy obowiązujące przepisy nie są zbyt surowe, stanowiska były podzielone.
Po zdaniu na aplikację rozpocząłem brawurowe obrony w sprawach o spekulacje. Już w jednej z pierwszych odniosłem spektakularny sukces. Inspekcja robotniczo-chłopska odkryła w trakcie przeszukania mieszkania w zamrażarce kilkanaście kurczaków. Sprawa wyglądała na beznadziejną – podręcznikowe gromadzenie towaru w celach spekulacyjnych. Udawało mi się jednak wykazać, że kurczaki nie miały być odsprzedane z zyskiem, lecz spożyte na weselu, które oskarżona szykowała dla swojej córki – zapadł wyrok uniewinniający.
W trakcie przemian ustrojowych nowy Sejm uchwalił pakiet ustaw o działalności gospodarczej. Jako prawnik nie wiedziałem więc, co odpowiedzieć, gdy mój klient oskarżony o posiadanie w celach spekulacyjnych kilku par dżinsów spytał, jak pogodzić karne przepisy antyspekulacyjne z równolegle obowiązującym pakietem ustaw o wolności gospodarczej. Z tych ostatnich wynikało bowiem, że każdy obywatel ma prawo prowadzenia działalności gospodarczej, której naczelnym celem jest bogacenie się, czyli kupowanie taniej, by sprzedać drożej. Posłowie dostrzegli ten dysonans i wkrótce przepisy antyspekulacyjne zniknęły z Kodeksu karnego. Moją specjalizację szlak trafił. Sprawy z okresu realnego socjalizmu to skarbnica, niestety na ogół makabrycznych, anegdot.
Jedną z nich opowiadał mi ojciec. Oskarżona była sprzątaczką w zakładzie drobiarskim. Zamiatając hale fabryczne, znajdowała odpadki kurzych kości. Zamiast wyrzucać je do kosza, zabierała do domu, by wnukom ugotować rosół. Na bardziej luksusowe posiłki nie było jej stać. Inspekcja robotniczo-chłopska postanowiła zrewidować pracowników wychodzących z fabryki. Kurze kości w siatce zostały wykryte. W komendzie kobieta przyznała się do wszystkiego. Opowiedziała, że jako sprzątaczka w fabryce pracuje od dwudziestu lat i na takich kurzych odpadkach odchowała zarówno dzieci, jak i wnuki. Prokurator potraktował sprawę z właściwą starannością. Powołał biegłego, który wycenił wartość zarekwirowanych kurzych kości na kilka groszy. Tę sumę przemnożono przez liczbę dni, które kobieta przepracowała w fabryce. Okazało się, że działając czynem ciągłym, zagarnęła mienie wielkiej wartości. Najniższy wyrok za takie przestępstwo mógł zgodnie z obowiązującym prawem brzmieć osiem lat pozbawienia wolności i taka sprawiedliwa kara została jej wymierzona.
W owych czasach bezwzględną walkę wydano również handlarzom alkoholem. Groziła za to obligatoryjna kara pozbawienia wolności i konfiskata mienia. Na opis jednego ze spektakularnych sukcesów milicji natknąłem się w ówczesnej prasie. Mężczyzna, do którego zjechali się niespodziewani goście, poszedł do sąsiada i poprosił o odsprzedanie flaszki. Dzięki najnowocześniejszym metodom operacyjnym transakcja została namierzona przez śledczych. Wobec ewidentnych dowodów winy sąd nie miał wyboru, musiał odesłać sprzedawcę do więzienia, konfiskując mu majątek. Jedna z moich pierwszych spraw w sądzie dotyczyła bimbrownictwa. Zgodnie z prawem do więzienia musiała trafić osoba posiadająca aparaturę lub jej elementy mogące służyć do produkcji bimbru. W trakcie przeszukania u mojego klienta milicja odnalazła stary garnek wypełniony przegniłymi liśćmi, z którego sterczały metalowe spirale. Mężczyzna tłumaczył, że naczynie znalazł na śmietniku i przyniósł je do domu. Powołano biegłych, którzy jednoznacznie orzekli, że ten prehistoryczny garnek kiedyś mógł być elementem aparatury. Podejrzany trafił do aresztu. W perspektywie miał co najmniej rok pozbawienia wolności. Sytuacja była tak absurdalna, że sąd, prokuratura i obrońca wspólnie zastanawiali się, jak wybrnąć z tego galimatiasu. Opinia biegłych była nie do obalenia. Zdecydowaliśmy się zatem na inną linię obrony. Postawiliśmy tezę, że garnek, który zbadali biegli, nie jest tym samym, który zatrzymano u oskarżonego. W milicyjnych aktach panował taki bałagan, że nic się nie zgadzało. Przesłuchiwani jako świadkowie mieszkańcy kamienicy zaklinali się, że garnek, który jako dowód okazywał im sędzia, nie jest tym samym, który wynosili funkcjonariusze po przeszukaniu. Wobec niedających się rozstrzygnąć wątpliwości sąd uniewinnił oskarżonego.
Najwięcej satysfakcji w tym okresie przynosiły obrony w sprawach politycznych. W poczekalni mojego zespołu adwokackiego poznałem Henryka Wujca – drzemiąc na krześle, odpoczywał po kolejnym zatrzymaniu. Czekał na moją patronkę, mecenas Ewę Milewską-Celińską. Przyczyna kłopotów była na owe czasy prozaiczna: został zatrzymany przy przenoszeniu nielegalnych wydawnictw. Prawdziwą tragedią było, że ubecy zabrali mu jego ukochaną torbę, w której znaleźli bibułę. Patronka pozwoliła mi prowadzić obronę. Świadkami w sprawie byli tajniacy, którzy dokonali zatrzymania. Przed rozprawą rozmawiałem z nimi przed salą. Nieco spóźniony przybiegł Henryk Wujec. Widząc mnie dyskutującego z funkcjonariuszami, patrzył na tę scenę z nieukrywanym obrzydzeniem. „Jak możesz z nimi gadać?” – spytał. Szybko wyjawiłem mu swoją teorię, że jeżeli chce się skutecznie walczyć z wrogiem, należy go poznać, więc rozmawiałem, by dowiedzieć się, jakie mają argumenty. Na kolejną rozprawę ja przybyłem w ostatniej chwili. Przed salą zobaczyłem Henryka, który brylując, zabawiał rozmową grupkę milicjantów. W sprawie oczywiście zapadł wyrok skazujący. Jednak sekretarz sądowy, przepisując wyrok, pomylił się. Nie chciało mu się przepisywać wszystkiego od nowa i zamazał błędnie napisany akapit korektorem. Nawet w tamtych czasach takie orzeczenie nie mogło się ostać i po odwołaniu sprawa została przekazana do ponownego rozpoznania. Wtedy nastąpił nieoczekiwany przełom w procesie. Na posiedzenie przyniosłem zaświadczenie, że oskarżony Wujec nie może się stawić na rozprawę, ponieważ jako przedstawiciel Solidarności bierze udział w spotkaniu zMargaret Thatcher. Na kolejnej rozprawie podobne zaświadczenie dotyczyło spotkania zRonaldem Reaganem. Gdy zostaliśmy wezwani ponownie, poinformowałem skład orzekający, że oskarżony został właśnie wybrany na posła. Skończyła się pewna epoka. A jeśli chodzi o torbę, po latach udało się ją odzyskać
|
Jacek Dubois – urodzony 17.5.1962 r. w Warszawie. Adwokat, wspolnik w Kancelarii Adwokackiej Pociej, Dubois i Wspolnicy Sp. j. Specjalizuje się w prawie karnym oraz sprawach z zakresu dobr osobistych. W swojej praktyce był obrońcą lub oskarżycielem posiłkowym w kilkuset sprawach karnych. Jest autorem pięciu książek: A wszystko przez Faraona, Koty pustyni, Sfinks w (o)błędzie, Kto wrobił Kubusia Puchatka?, Kosmiczny galimatias. Autor słuchowisk radiowych i felietonow. |